Miliardy z UE to nie jałmużna dla biedniejszych krajów ani prezent od Świętego Mikołaja. Środki unijne są narzędziem wspólnej polityki europejskiej. Nie mamy żadnych moralnych zobowiązań ani wobec imigrantów, ani tych, którzy ich do siebie zaprosili.
W wypowiedziach niemieckich polityków powraca znany refren –
skoro Polska nie chce przyjąć imigrantów, trzeba ją pozbawić unijnej pomocy.
Ostatnio z tym postulatem wystąpił Klaus Bouillon:
„W Europie są kraje, które co roku dostają miliardy euro, kraje, którym my płacimy, i które postępują obecnie tak, jakby ich to wszystko nie obchodziło. Tak dalej być nie może” – mówił prominenty polityk CDU i ważny urzędnik odpowiedzialny za koordynację polityki wewnętrznej wszystkich 16 niemieckich landów. Przypomnę więc niemieckiemu ministrowi, ale też polskim pięknoduchom, którzy stosują ten rodzaj emocjonalnego szantażu, że miliardy z UE to nie jałmużna dla biedniejszych krajów ani prezent od Świętego Mikołaja.
Środki unijne są narzędziem wspólnej polityki krajów członkowskich, które się umówiły, że właśnie tak będą realizować europejskie cele. Te europejskie cele wcale nie muszą być zbieżne z interesem danego kraju. Pieniądze przeznaczane są tylko na pewien rodzaj inwestycji, a celowość wydatkowania budzi często poważne wątpliwości. Owszem, część pieniędzy idzie na infrastrukturę, z której korzystają wszyscy (również niemieccy dostawcy), ale ogromne sumy wydano na świecidełka w rodzaju gminnych aquaparków czy wiejskich siłowni na wolnym powietrzu (!?). Miliardy też pochłonęły kompletnie chybione programy społeczne, szkolenia i kursy aktywizacji zawodowej w regionach, gdzie nie powstało ani jedno nowe miejsce pracy. Obłowiły się firmy prowadzące szkolenia, zarobili urzędnicy obsługujący programy, a podopieczni mogą wytapetować sobie dyplomami ściany, bo roboty jak nie było, tak nie ma. W zamian za dostęp do tych pieniędzy Polska podjęła wiele zobowiązań, które nie zawsze są dla nas korzystne. Wspomnę tylko o „wygaszaniu” wydobycia węgla, likwidacji stoczni, zakazie udzielania pomocy publicznej całym gałęziom gospodarki, które wystawione na nierówną konkurencję z przemysłem zza Odry skazane są na zagładę. Ale przede wszystkim na preferencyjnych warunkach otworzyliśmy rynek wewnętrzny. Inwestorzy zagraniczni mogli liczyć na różne ulgi i zachęty niedostępne dla rodzimych przedsiębiorstw. W efekcie po dwunastu latach od akcesji polska gospodarka przypomina gospodarkę kraju skolonizowanego. Widać to po stale rosnących transferach z peryferii, czyli z Polski, do centrum, czyli do Berlina i innych krajów starej UE. Zyski zagranicznych przedsiębiorstw wyprowadzone z Polski tylko w 2014 r. wyniosły około 90 mld euro. Jakoś tak się dziwnie składa, że połowa tych firm nie wykazuje dochodu, więc nie płaci u nas podatku. Po latach takich relacji kraj wygląda może nieco ładniej, mamy niezłe PKB, ale to nasze PKB odsysane jest na zewnątrz.
W Polsce powstały liczne zagraniczne banki, montownie i supermarkety, natomiast prawdziwy rozwój gospodarczy w tym czasie odnotowały Niemcy. Najdobitniej wyraził to Johannes Hahn, komisarz ds. polityki regionalnej. W wywiadzie dla jednej z gazet stwierdził:
„Z 1 euro wydanego przez Niemcy w Polsce w ramach polityki strukturalnej 89 eurocentów wraca do Niemiec w postaci zamówień dla niemieckich firm”. W końcu należy zaznaczyć, że pomoc unijna zawiera naszą, wcale niemałą składkę, a prócz tego Polska dorzuca do unijnej kasy różne daniny ekstra, np. pamiętną „pożyczkę” NBP na ratowanie strefy euro (6,2 mld euro) czy zadeklarowane 8 mld euro na plan Junckera.
Nie mamy więc żadnych moralnych zobowiązań ani wobec imigrantów, ani tych, którzy ich do siebie zaprosili. Przystępując do europejskiej wspólnoty, nie na to się umawialiśmy.
Ponadto seria przestępstw na tle seksualnym popełnianych przez muzułmańskich osadników pokazuje, że polityka UE wobec imigrantów dotyczy również sfery obyczajowości, płciowości i rodziny, a ten obszar zagadnień traktat unijny bardzo wyraźnie pozostawia w wyłącznych kompetencjach krajów członkowskich.
Źródło: Gazeta Polska
Jan Pospieszalski