10 wtop „czystej wody”, czyli rok z nielegalną TVP » Czytaj więcej w GP!

Kompradorskie elity i demony polskiej historii. Wołodźko o planach biedakoalicji

Medialne pomruki zamieniają się w kanonadę. Pod pretekstem „naprawy państwa” i „depisyzacji” kompradorskie elity chcą przywrócić Polskę w stare koleiny. Osłabienie potencjału armii, wygaszenie ambitnych projektów infrastrukturalnych, restrukturyzacja dużych spółek, co w realiach III RP zawsze oznaczało ich rozdrobnienie, osłabienie i wyprzedaż obcemu kapitałowi – to wszystko są plany biedakoalicji na nadchodzące lata - pisze w "Gazecie Polskiej" Krzysztof Wołodźko.

Pod pretekstem „naprawy państwa” i „depisyzacji” kompradorskie elity chcą przywrócić Polskę w stare koleiny
Pod pretekstem „naprawy państwa” i „depisyzacji” kompradorskie elity chcą przywrócić Polskę w stare koleiny
Zbyszek Kaczmarek/Gazeta Polska

Tyleż głośny, co przegadany tekst Jarosława Bratkiewicza w „Gazecie Wyborczej”, w którym fetował wygraną biedakoalicji nad Prawem i Sprawiedliwością, nadaje się bardziej na kozetkę niż do publicystycznej analizy. Twórca idei „polsko-rosyjskiego resetu” z czasów Donalda Tuska odreagował wszystkie swoje frustracje i złości. Dyszy żądzą zemsty, choćby i przelanej na papier, stąd te wszystkie kiplingowskie „małpoludy”. Rzecz była tak przerysowana i tak bardzo trąciła tragifarsą, że nawet Dominika Wielowieyska obruszyła się na łamach organu prasowego z Czerskiej. Ale poza nienawiścią jedno było w tekście Bratkiewicza serio: wołanie o zmniejszenie potencjału obronnego polskiej armii. W tym szaleństwie jest metoda. Nie ma ona wiele wspólnego z polską racją stanu. Ale kto zna od podszewki III RP, ten kompletnie nie jest zdziwiony.

Kiedy Polska zbiera brawa

Polska powinna znać swoje miejsce w geopolitycznym i geoekonomicznym szeregu. I za naturalne przyjmować, że to dość niskie miejsce. To dogmat kompradorskich elit.

Dziwnym trafem po 1989 roku nasz kraj najbardziej lubiany był w świecie, gdy tańczył tak, jak mu zagrano. Owszem, wystaraliśmy sobie miejsce w NATO. Weszliśmy do Unii Europejskiej, kilka dekad temu nieco bardziej jeszcze przypominającą wspólnotę ojczyzn, a nie komitet do spraw załatwiania niemieckich interesów na świecie. 

Ale w bardzo wielu sprawach najchętniej klaskano nam wówczas, gdy potulnie realizowaliśmy niemiecko-rosyjskie interesy surowcowe. Albo oddawaliśmy niemal za bezcen niemałą część gospodarki narodowej, kompletnie myląc konieczność wyjścia z absurdów PRL z koniecznością zachowania suwerenności gospodarczej w wielu istotnych obszarach. Albo traktowaliśmy jako oczywistość, że Polak i Polka to bardzo tania siła robocza na europejskim rynku – nawet u siebie zdolna co najwyżej pełnić rolę menedżerów średniego szczebla w nadwiślańskich ekspozyturach transnarodowych firm. Mentalne kapitulanctwo nazywano realizmem. Aspiracje na poziomie zarządców folwarku – polityczną dojrzałością. 

Wraca klika Balcerowicza

Nic dziwnego, że to myślenie znów wraca. Jeszcze mniej dziwi, że wracają najwierniejsi uczniowie Leszka Balcerowicza. Na czele z Ryszardem Petru. To właśnie oni przez lata zarazem budowali, jak i legitymizowali cały system, który wepchnął Polskę jeszcze w latach 90. w koleiny średniego wzrostu. To właśnie kompradorskie elity nie pozwalały zbudować realnego społeczeństwa dobrobytu, nieustannie przy tym tokując o klasie średniej (dziś nie ma już wątpliwości, że mamy raczej jej parodię). 

Nie bez przyczyny: cały ich model rozwojowy opierał się na wzmacnianiu nierówności społecznych, osłabianiu polityki społecznej i gospodarczej państwa i premiowaniu interesów wielkiego transnarodowego biznesu kosztem lokalnych graczy. Z drobnym wyjątkiem – nasi kieszonkowi oligarchowie, często o postkomunistycznych rodowodach, dostali swój kawałek tortu. To doskonale pasuje do półperyferyjnego i półkolonialnego modelu kapitalizmu, który zaczęto budować w Polsce po 1989 roku.

Miało być ambitniej – ale na tyle wystarczyło ambicji staro-nowym elitom III RP. 

Gdy dziś słyszymy zapowiedzi, że trzeba prywatyzować i restrukturyzować polskie spółki; gdy słyszymy, że potrzebna jest ręcznie sterowana recesja, by obniżyć dochody dużej części społeczeństwa; gdy słyszymy, że należy „realistycznie” ograniczyć potencjał polskiej armii, możemy zawołać: jak wiele musiało się zmienić, by wszystko pozostało po staremu. Jeśli twórca architektury resetu żąda mniejszej armii, jeśli progenitura Balcerowicza chce restrukturyzować i prywatyzować, to znaczy, że tombakowe lata 90. wracają na pełnym gazie. Tombakowe dla Polski, bo dla tych, którzy szykują się do powrotu do władzy, będą złote i srebrne. 

Będą mieli co wyprzedawać

Będą mieli co dzielić, będą mieli co wyprzedawać – wszak przez ostatnich osiem lat tylko w infrastrukturze energetycznej Polska poczyniła znaczne postępy. I część z nich doskonale to wie, choć publicznie – z oczywistych względów – musi temu zaprzeczać. I krytykować, ośmieszać i deprecjonować wszystko, co udało się osiągnąć w ostatnich latach w niemal każdej dziedzinie. Będę złośliwy dla wszystkich: nie chcą tylko Ministerstwa Zdrowia. I dobrze wiemy, dlaczego.

A przy okazji – jak głupie i krótkowzroczne jest prywatyzacyjne myślenie, także pokazują ostatnie lata. Bałamutna neoliberalna teza, którą spotkacie choćby u ekspertów „Wyborczej”, głosi, że warto prywatyzować, bo pieniądze pozyskane tą drogą można wydać choćby na politykę zdrowotną lub społeczną. Ale to najbardziej krótkowzroczne myślenie. I z pozoru tylko pełne troski. Bo to zysk jednorazowy. I jednorazowy transfer środków. Później ktoś inny zarabia na wyprzedanym przez Polskę majątku. Tak było przez dekady III RP. Długofalowe zyski wędrowały już do zupełnie innych kieszeni – choć pomagały zbudować też niejedną fortunę zarządców folwarku i ich wyżej postawionych pomagierów. 

Niemcom wolno. Polakom nie 

Długofalową wartość strategiczną ma tylko majątek narodowy powiązany ze skarbem państwa. Lub duży polski biznes, dobrze pojmujący polską rację stanu. Pieniądze, które zostają w polskich spółkach, można z pożytkiem inwestować przez lata i dekady. Można wykorzystywać je także do prowadzenia polityki międzynarodowej zakulisowymi metodami. Albo do wzmacniania polskich racji w świecie, przez promowanie rodzimej kultury, sztuki, polityki historycznej. A także przekazu informacyjnego.

Tak robią choćby Niemcy. I jakoś to nie gorszy naszych nadwiślańskich kompradorskich elit. Więcej jeszcze: nie tyle nie gorszy. Dla nich polskojęzyczne media są rzetelnym źródłem informacji i opinii. Nie miejmy jednak złudzeń – to nie są głupcy, przynajmniej najważniejsi z nich. Oni doskonale wiedzą, jak trzeba grać, żeby odnaleźć się w tej rozgrywce na naprawdę wysokich stanowiskach. Przypięli sobie do serc biało-czerwone serduszka. Ale Polskę widzą tylko jako pewien zasób do wykorzystania w grze, która najbardziej ma się opłacać im samym. Ich środowiskom i grupom interesów, do których od dekad należą. 

Chciałbym być złym prorokiem. Chciałbym wierzyć, że zrozumieją, że w tak niebezpiecznych czasach nie mogą poczynać sobie podobnie jak w latach 90. Wówczas neoliberalny, kompradorski optymizm miał jeszcze pewne uzasadnienie. Oparte na krótkowzrocznych kalkulacjach, ale opierał się na powszechnie przyjmowanej wizji „końca historii”. Dziś jednak to, co proponują, jest i głupotą, i zdradą. I zaproszeniem w polskie progi najstraszniejszych demonów historii.

 



Źródło: Gazeta Polska

#wybory 2023 #Polska #wybory #rząd #polityka

Krzysztof Wołodźko