Wsparcie dla mediów Strefy Wolnego Słowa jest niezmiernie ważne! Razem ratujmy niezależne media! Wspieram TERAZ »

Dlaczego Szymon dostaje baty…

Na prowincjonalnej scence dzisiejszej opozycji jawią się trzy wyraźne postaci: Donald Tusk, Rafał Trzaskowski i Szymon Hołownia. Z tej trójki tylko Tusk wygląda, jakby wypadł spod innej sztancy. Jest starszy od pozostałych i ma za sobą doświadczenia jeszcze z PRL-u. Reszta to produkty salonu III RP, którym towarzyszą jeszcze Kosiniak-Kamysz, Biedroń i Czarzasty – jako przystawki.

Tusk znalazł sobie mocne poparcie w Berlinie i wyzyskał wszystkie możliwości płynące z takiego faktu. Dwaj konkurujący z nim „młodzieńcy” to już zupełnie inna linia produkcyjna – to produkty chowu III RP, a raczej jej najbardziej prominentnych, komunistycznych środowisk. Trzaskowski – złoty chłopiec salonów – długo był przygotowywany do odegrania swojej roli i wypełnia ją schematycznie, ale zgodnie z wytycznymi postmichnikowego salonu. Ciekawszym – dla zrozumienia komunistycznych konstrukcji – przypadkiem pozostaje jednak Szymon Hołownia – powszechnie ogłaszany „świeżym powiewem polskiej polityki”. Jego publiczny wizerunek został ulepiony z pietyzmem. Najpierw objawił się jako „katolicki publicysta”, który co prawda pisał mdłe i nacechowane polityczną poprawnością książki, ale natychmiast towarzyszyła im ogromna machina propagandowa. Właśnie dobrze budowana propaganda wokół Hołowni sprawiła, że na jego spotkaniach – oczywiście organizowanych w kościołach i instytucjach katolickich – zjawiały się tłumy młodzieży.

Już wtedy ostrzegałem, że prezentowane przez Hołownię poglądy są w najlepszym razie takim „fajnokatolickim” bredzeniem, głoszeniem etycznego disco polo, podlanym sosikiem krytyki tych, którzy odważali się występować w obronie podstawowych zasad naszej wiary. Hołownia otwarcie głosił swoje słodko-pierdzące herezje, a jego popularność była budowana za pomocą prostego mechanizmu szantażu: możesz sobie być katolikiem, ale przecież nie wypada być fundamentalistą, spójrz, jak Szymon Hołownia pięknie i nowocześnie „katolikuje. 

Hołownia – dla postpeerelowskiego salonu – stał się znakomitym przykładem tego, że „Kościół może być do przyjęcia”. Tak zwany katolicki publicysta pojawił się więc w wielkonakładowych, kontrolowanych przez kapitał niemiecki i postkomunistów, mediach. 

Wtedy przyszła pora na włączenie mu propagandowych dopalaczy i ni z tego, ni z owego stał się jednym z prowadzących bardzo popularny wśród gawiedzi program rozrywkowy. Była to kolejna, starannie przemyślana kreacja, która miała mu zapewnić ogólnokrajowy rozgłos i popularność. W tym programie nie był już „katolickim publicystą”, tylko poddającym się ogólnej manierze panującej w tej stacji pajacem. Teraz tylko wystarczyło oszlifować Hołownię ponowoczesnym sznytem i dodać mu kilka ideologicznych banałów wskazujących na jego głębokie podejście do polityki – i… został liderem nowej „siły politycznej”. Schemat wielokrotnie przez postpeerelowską bezpiekę powtarzany i niezmiennie przynoszący sezonową popularność. 

W ostatnich tygodniach wygląda jednak na to, że Hołownia uwierzył w swoje posłannictwo i wykonał kilka ruchów, które zwiastowałyby fakt, że odkrył w sobie realne potencje politycznego lidera, a nie tylko wykonawcy suflowanych mu poleceń.

Nauczka przyszła równie rychło. Najpierw wyciągnięto mu na światło dzienne finansowe nieścisłości, a teraz ruszyła fala odejść z jego partii. Przestraszony nagłym odwracaniem się szczęśliwej passy, ruszył więc w ramiona równie zręcznego politycznego gracza, czyli lidera PSL Władysława Kosiniaka-Kamysza. Obaj wystąpili na pustosłownej konferencji prasowej, co pewnie miało wywrzeć nacisk na czającego się za kulisami Donalda Tuska. 

Tuska jednak to odróżnia od Hołowni, że jeżeli nawet jest produktem pewnych lobbies, to jednak ma o wiele dłuższy termin przydatności do publicznego spożycia.

Hołownia zbyt wcześnie uwierzył w roztaczaną wokół niego propagandę i przyjął ją za rzeczywistość. W tym momencie kreatorzy postanowili nieco ściągnąć mu cugle i przywrócić do opozycyjnego szeregu. Jeśli Hołownia pojmie udzielaną mu właśnie lekcję, to niedługo zmieni swój ton i postulaty. Jeśli jednak uwierzył, że prawdziwie jest liderem nowego ugrupowania – to w takim wypadku czeka go los Palikota i Petru, którzy w polskiej polityce wspominani są już jedynie jako postaci anegdotyczne. Lidera Polski 2050 łączy z PSL jedynie strach przed popadnięciem w wyborczą pustkę i utracenie jakiegokolwiek znaczenia. Związek zawodowy wiejskiej nomenklatury i jej rodzin, jakim jest PSL, niewiele przecież łączy z szumnym ideowym staccato – jakie wygrywał do niedawna pieszczoszek rodziny Kulczyków i ulubieniec tefauenowskiej publiki Szymon Hołownia.

Tusk bezwzględnie dąży do podporządkowania sobie całego przywództwa po stronie antypisu i ciągle ma potencjał, aby Hołownię zgnieść lub zdyscyplinować. Dużo trudniej będzie mu wstawić do przedpokoju Rafała Trzaskowskiego – ale to już inna bajka. Decydujące będzie tu – jak zwykle – poparcie niemieckiego wywiadu i pieniędzy.
 

 



Źródło: Gazeta Polska

Witold Gadowski