W czasach, gdy Andrzej Lepper ostro wypowiadał swoje oceny polityki różnych ugrupowań, tzw. prywiślański salon (Michnik, Walter, Urban et consortes) nie posiadał się z oburzenia. Kto by jednak przypuszczał, jak bardzo prorocze okażą się słowa wypowiedziane przez lidera Samoobrony z sejmowej trybuny: „Wersal się skończył”.
Człowieka zwykle poznaje się dopiero w momencie, gdy sprawy nie idą po jego myśli, a on sam jest wytrącony z komfortu i musi zmierzyć się z przeciwnościami. Kiedy „prywiślański salon” rządził, jego media roiły się od rozmaitych wskazań dotyczących etykiety i kultury. Snoby, na siłę usiłujące załapać się do tego saloniku, nieustannie podkreślały swoją „wyższość kulturową” nad tzw. motłochem. Ileż to było pouczeń i tyrad moralnych ze strony zwolenników Mazowieckiego, Tuska, Komorowskiego i reszty.
Wystarczyło jednak zabrać im władzę i rychło okazało się, z kim tak naprawdę mamy do czynienia. „Salon” zawył w swoim genetycznym języku. Wszelkie możliwe furmańskie przekleństwa i haniebny brak kindersztuby od razu okazały się podpróchniałymi kłami tego środowiska. Wyszło na jaw, że ci, którzy rościli sobie pretensje do wykonywania samozwańczej funkcji arbitrów elegancji, to w istocie rozwydrzona i rozparzona frustracją hołota, której nie imają się żadne prawdziwie elitarne normy.
Być może dla kogoś ten fakt jest zaskoczeniem, jeśli jednak historycznie prześledzimy proces dochodzenia do głosu tej „michnikowej elitki”, to wszystko stanie się bardziej klarowne. Oto kraj, w którym prawie 200 lat trzebiono prawdziwe elity i wyrzynano wszystkich, którzy mieli własny, oryginalny pogląd na świat i rzeczy społeczne, w sposób naturalny musiał znów stworzyć własną elitę. Weszli więc do niej ludzie z najniższych warstw społecznych, których nie dotknęły zaborcze i wojenne mordy. Do tej warstwy domieszana została całkiem liczna kolonia chwastów nawiezionych do Polski przez Stalina. Ta grupa licznie rozpleniła się w warszawskich urzędach, mediach i ośrodkach kultury wszelakiej, stąd też do dziś okupuje te pozycje, zazdrośnie strzegąc, aby nie dostali się tam ludzie o prawdziwie polskiej genetyce ideowej. Dopóki michnikowa menażeria rządziła i miała największe wpływy, które zagwarantowała sobie przy Okrągłym Stole, trwały pozory jako takiej społecznej polerki. Kiedy jednak do władzy doszły wreszcie pierwsze jaskółki polskiego myślenia i działania – w obozie dotychczasowych władców postPeerelu zawrzało. Towarzystwu przypomniały się maniery dziadów i ojców, którzy pałami bili polskich patriotów i smarkali w rękawy, a w fortepianach „po państwu” chowali gorzałę. Tymczasowa poza kulturalna okazała się cienką warstwą hipokryzji.
„Przywiślański salon” wrzasnął głosem uroczej Marty Lempart . Słowa powszechnie uznane za domenę komunikacji żuli i prostytutek stały się językiem komunikowania frustracyjnych żali, a podstarzałe La Pasionarie i Czegewary wylazły – jak robactwo – na ulice naszych miast, aby raczyć nas rynsztokowymi potokami nienawiści. Stare, bezwstydne komuchy zakaziły także patointeligenckie środowiska dużych miast. Do głosu doszła „kultura” formowana przez Nagrody Nike i im podobne happeningi. Pospolity cham, hodowany przez cały okres PRL, znalazł się na piedestale tzw. opozycji. Cham wylazł z sądów, urzędów, szkół, teatrów, czyli wszystkich miejsc, w których michnikowo-walterowski salon zasiał swoje nasienie. W takiej atmosferze, w której program polityczny zastąpiło zawołanie: „Jebać PiS!”, zapachniało fizycznym odwetem. Starzy esbecy do spółki z młodymi chamami bezwstydnie pokazali całą gamę właściwych temu środowisku środków wyrazu. Frustracja faktem, że teraz nie można już antagonistów lać pałami i zamykać do więzień, stała się twarzą tzw. ruchów protestu. Pretekst był nieważny: mogła nim być „konstytucja”, „prawa kobiet” czy wsparcie rozmaitych grup z tzw. ruchu LGBT.
Chodziło jedynie o wzbudzenie ulicy do przewrotu i odebranie władzy demokratycznie sprawującemu swoje rządy środowisku. Polityczna niemożność wygrania kolejnych wyborów sprawiła, że środowisko „okrągłostołowych dziedziców przywilejów” chciało rewolty. Nic już nie było wstydliwe i godne pożałowania. Frustraci pościągali maski i pokazali, jakie wartości w istocie reprezentują. Polityczna jałowość i pogrążanie się w śmieszności doprowadziły do zachowań hańbiących każdego honorowego człowieka.
„Opozycja” szuka pomocy wszędzie, gdzie tylko można Polsce zaszkodzić, donosi na władze, gdzie tylko się da, żądając nałożenia na Polskę sankcji. W takiej atmosferze nie dziwią napady na biura poselskie PiS. Kręgi obecnej władzy także dalekie są od wysmakowania i finezji, jednak na tle „opozycji” i tak prezentują się jak nauczyciel przy utaplanym w nieczystościach furmanie. Mnie osobiście zadziwia zapał, z jakim niektórzy publicyści usiłują tłumaczyć zachowania antypolskich chamów i dorabiać do nich głębsze sensy. Tak jakby zapomnieli o starej zasadzie mówiącej, że śmierdzącego chama nie tylko na salony, lecz także do szanujących się lokali po prostu się nie wpuszcza, a jeśli już tam wejdzie, to odpowiedni odźwierny powinien przemówić do niego jedynym językiem, który cham szanuje i rozumie. I nie jest to język filozoficznej dysputy, lecz jedynie trzaśnięcie na odlew w rozparzony pysk. Dla dobra chama, który być może coś pojmie i rozpocznie jako taki proces reedukacji.