7 kwietnia, w wieku 67 lat, zmarł Ludwik Dorn. Patrzę na tę postać trochę inaczej niż większość wspominających go kolegów i dziennikarzy. Gdy Dorn przeżywał być może największe triumfy w swej politycznej karierze, dole i niedole rządów Prawa i Sprawiedliwości śledziłem jeszcze z dystansu, zaczynając pisanie swych obserwacji w raczkującej blogosferze. W 2005 roku długoletni towarzysz braci Kaczyńskich, często zwany „trzecim bliźniakiem”, został wicepremierem i szefem MSWiA. Na początku 2007 roku na drugiej z tych funkcji zastąpił go Janusz Kaczmarek. Jak dziś wiemy, ta zmiana była jednym z wydarzeń, które uruchomiły polityczne procesy, zakończone rozpadem koalicji, niemożnością kontynuacji rządów, a w efekcie oddaniem ich na długie lata. Niedługo po kolejnych, przegranych, wyborach wspólne dotąd drogi Kaczyńskich i Dorna rozeszły się na dobre. Jarosław Kaczyński poradził sobie po tej stracie, Dorn tak naprawdę już się nie odnalazł, szukając sobie miejsca w zaskakujących rejonach polityki, z Platformą włącznie. Wiadomość o jego śmierci przypomniała mi inne zdarzenie. Gdy w 2009 roku zmarł inny ważny polityk PC, Jacek Maziarski, żegnaliśmy go w Podkowie Leśnej.
Pogrzeby zawsze są wydarzeniem smutnym, jednak tym razem poza głównym sensem wydarzenia rozgrywał się jeszcze inny znaczący wątek. Na miejscu obecni byli i Jarosław Kaczyński, i Ludwik Dorn, ale niedawni koledzy nie byli już razem. Nie dało się uciec od wrażenia, że drogi tych polityków już się ze sobą nie zejdą. Wrażenia mocnego, bo wynikającego z naocznej obserwacji, nie przekazów medialnych. I choć Dorn próbował jeszcze po 2010 roku z PiS się układać, finalnie nie znalazł już miejsca po żadnej ze stron.
Dziś to dawni koledzy żegnają go z największym bólem, komentarze z drugiej strony szkoda nawet cytować, co pokazuje, jak niepotrzebne było to wszystko. Innej puenty w tej historii już niestety nie będzie.