Anastazja przyjechała do Polski kilka lat temu. Najpierw zamknęła się w sobie, potem podjęła pracę w dyskoncie, gdzie jednak nie zapłacono jej należnych pieniędzy, więc odeszła. Poznała jednak chłopaka, który produkował na komputerze muzykę, zaczęła śpiewać i niespodziewanie wszyscy byli zachwyceni. Tę wzruszającą historię poznałem dzięki niezawodnej „Gazecie Wyborczej”, przybliżającej losy artystki, na polską scenę wkraczającej pod pseudonimem ta Ukrainka.
Nie tak dawno usłyszeliśmy o aktywnym na Facebooku ukraińskim dziennikarzu, Igorze I., który doczekał się zarzutów w związku z wpisem o treści „Polska ty ch…”, którym dodatkowo uprzejmy był opatrzyć wizerunek orła białego, przeszczepionego na niebiesko-żółte tło i ozdobionego tęczową koroną. Znając polskie sądy, znamy też z niemal stuprocentową pewnością ewentualny wyrok, ale nie to jest największym problemem. Kto śledzi media społecznościowe, ten pana Igora kojarzył już wcześniej z nieustannego narzekania na Polskę, Polaków i polskie władze. Słowem, człowiek znalazł się w piekle na ziemi i to na własne życzenie. Trochę wyjaśniło się, gdy wyszło, że w tej biedzie znalazł przyjaciół spod szyldu Obywateli RP.
Niby nic specjalnego, ale zastanówmy się, czy gość, który cały swój czas poświęca na krytykę gospodarza, będzie przez niego dobrze odbierany? Mamy w Polsce dwa miliony Ukraińców, z większością żyje nam się dobrze, co więcej, choćby z popularnych filmików na YouTube widać, że i oni sobie tę gościnę chwalą. Jak widać jednak, jedni sposób na życie znajdują w pracy, inni w sympatycznych, internetowych filmikach, a jeszcze inni sprzedają swoją niechęć i krytykę, bo chętnych na zakup nigdy nie brakuje. Czy pomaga to relacjom polsko-ukraińskim? Wątpliwe.
I tu wracamy do pani Anastazji. „Wyborcza” zapewne nie zauważyłaby artystki, gdyby ta nie nagrała piosenki, będącej de facto wielkim ostrzeżeniem przed Polską. Krajem, w którym panuje nietolerancja, w którym krzywo patrzy się na obcych i bez skrupułów się ich okrada (tak, jakby dyskonty dla Polaków były znakomitym i zawsze uczciwym pracodawcą). „Anastazja śpiewa o niespełnionych marzeniach, poczuciu wyobcowania (…) i nastawieniu Polaków. – Miałam wiele sytuacji, kiedy ktoś, słysząc mój akcent, krzyczał: <<Wyp… na Ukrainę>>. To było dla mnie codziennością. Chciałam rzucić wszystko i wrócić do domu. Czułam, że w Polsce mnie nic dobrego nie czeka – mówi”. – opisuje „Gazeta Wyborcza” dramat artystki.
Skoro jednak piosenka jest, jak można zrozumieć, ostrzeżeniem dla jej ewentualnych naśladowczyń, czemu wykonywana jest w języku polskim, nie ukraińskim? Czy dlatego, że jej targetem nie są żadne marzące o Polsce Ukrainki, a spragnieni podobnych historii redaktorzy „Wyborczej” i kilku innych tytułów, dla których Polska to jedyny kraj na świecie, gdzie dzieją się złe historie?
Obstawiam, że chodzi tez o coś zupełnie innego. Oto bowiem okazuje się, że tekst piosenki napisało dla Anastazji dwoje Polaków, kolejny raz potwierdzając zasadę, że źródeł każdej, tak chętnie cytowanej u nas krytyki z zewnątrz, trzeba szukać gdzieś nad Wisłą.