Jest takie powiedzenie, które szuka odpowiedzi na pytanie: czy śmiać się, czy płakać? Wybieram śmiech, żeby się nie popłakać. Nie ma co ukrywać, że w ostatnim czasie PiS i cała koalicja nie mają dobrej passy, za to zaliczają coraz gorsze polityczne i wizerunkowe wpadki.
Pastwić się nie będę, są od tego lepsi specjaliści ode mnie, ale nad jedną kwestią do porządku dziennego nie przejdę. Po prawej stronie sceny politycznej istnieje kult tradycyjnych wartości, czego można pogratulować, jednak tylko wówczas, gdy Bóg, Honor i Ojczyzna są otaczane powagą. Nic takiego w przypadku mydlanej opery z ambasadorem Niemiec się nie stało. PiS zaczął od wysokiego „C”, z bojową pieśnią na ustach: nie ma mowy, aby syn adiutanta Hitlera i były wiceszef BND był w Polsce ambasadorem; takiej prowokacji Polska nie może akceptować – usłyszeliśmy w refrenie. W finale polskie władze cienko zafałszowały falsetem i tak Arndt Freytag von Loringhoven, jako syn Wehrmachtu, został ambasadorem Niemiec z siedzibą w Warszawie, którą Wehrmacht i inne niemieckie formacje zrównały z ziemią. Czy w tym kontekście mój wybór jest właściwy? Z czego tu się niby śmiać? Powodów i obszarów rzeczywiście nie ma wiele, ale jeden się znajdzie. Przypomina to wszystko zabawę w „Czterech pancernych” bez psa, innymi słowy, mamy do czynienia z pełną dziecinadą. Dorośli ludzie, nie wspominając o dojrzałych politykach i dyplomatach, w ten sposób się nie zachowują. Ba! Nawet dzieci się tak nie zachowują, bo i na podwórku, przy zabawie w wojnę z Niemcami, nikt się nie układał, tylko strzelał karabinem zrobionym z gałęzi.
Niepoważne i smarkate zachowanie polskich władz kolejny raz pokazuje Polskę jako śmieszny kraj. I w tym momencie chce się płakać.