Wsparcie dla mediów Strefy Wolnego Słowa jest niezmiernie ważne! Razem ratujmy niezależne media! Wspieram TERAZ »

Trzęsienie ziemi z epidemią w tle

Sytuacja, jaka rozgrywa się w ostatnich dniach w opozycji, a także na linii opozycja–PiS, przywodzi na myśl rozmaite wydarzenia z czasów III RP, a nawet schyłkowego PRL. Co ambitniejsi politycy opozycji szukają nawet analogii między nadchodzącymi wyborami prezydenckimi a sfałszowanym głosowaniem z 1947 r. Niektórym może wydawać się, że historia kolejny raz się powtarza, tak naprawdę jednak okazuje się, że mają krótką pamięć i nie odrobili kilku bardzo ważnych dla polityków lekcji.

W sierpniu 1989 r., o czym mało kto już dziś pamięta, nieudaną misję utworzenia rządu dostał czerwony generał Czesław Kiszczak, szef MSW od lipca 1981 r., przez cały stan wojenny i lata późniejsze. Koalicję rządową tworzyć miały nadal PZPR wraz ze stronnictwami satelickimi. Jednak pod koniec miesiąca doszło do gwałtownej zmiany sojuszy. Liderzy Stronnictwa Demokratycznego (SD) i Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego (ZSL) pokazali się wspólnie z Lechem Wałęsą, co stało się zapowiedzią rychłego powstania gabinetu Tadeusza Mazowieckiego, na wyrost nazywanego często „pierwszym niekomunistycznym rządem”. Za ten polityczny myk, który uchronił nas przed premierem Kiszczakiem, odpowiedzialni byli w dużej mierze Lech i Jarosław Kaczyńscy. Przypominam dziś w olbrzymim skrócie o tej historii, ponieważ mam wrażenie, że dla kilku ważnych polityków Platformy na naszych oczach powtarza się ona, przy czym dziś to „ci dobrzy” (czyli Koalicja Obywatelska) nagle zostają osamotnieni, mniejsze partie zaś wpadają w pułapkę neo-PZPR, za jaką obecni przyjaciele Dariusza Rosatiego czy Włodzimierza Cimoszewicza uważają Prawo i Sprawiedliwość.

Przestrzelony termin „prawyborów opozycji”

„Jak nie grać w grę Kaczyńskiego? Nie ogłaszać ostatecznej decyzji przed poznaniem reguł; nie być kolaborantem; poświęcić całą energię na przesunięcie wyborów na bezpieczny czas; mieć rozsądny plan na wyjście z politycznego pata; przedkładać interes ludzi nad własny” – przedstawia swój manifest poseł PO Cezary Tomczyk i już ten jeden tweet pokazuje nam, jak nerwowa atmosfera panuje między Platformą a samodzielniej grającymi ostatnio ludowcami i lewicą. Oficjalnie politykom PO chodzi wyłącznie o życie i zdrowie Polaków, zagrożone przez wybory odbywające się w czasie epidemii i wynikającej z niej kwarantanny. Jak wiadomo, na chęć opóźnienia wyborów kluczowy wpływ ma kalkulacja, według której efektem wywołanego przez COVID-19 kryzysu będzie utrata społecznego poparcia dla władzy, w tym prezydenta Andrzeja Dudy, dziś niemal pewnego bezpiecznej reelekcji. Opozycja najpierw wystawiła zbyt wielu kandydatów z podobnymi nie tylko programami, później zaś nie była w stanie wyłonić z ich grona jednoznacznego lidera, zostawiając ten proces na drugą turę. Ta jednak nie jest już wcale pewna, więc „opozycyjne prawybory” w pierwszym głosowaniu mogą się okazać fatalnie spóźnione. Pechowo dla przeciwników PiS, od lewa do konserwatywnego centrum, kampania wyborcza pokazała natomiast, że wcześniejsze prawybory nie byłyby dla nich złym rozwiązaniem. Oto bowiem najsilniejsza potencjalnie kandydatka okazała się dramatycznie słaba, kandydat niezależny, mający teoretycznie potencjał na przejęcie części głosów PiS, zbyt szybko zacietrzewił się i odkrył karty, kandydat lewicy niemalże znikł, a jedyny chyba wygrany tego etapu Władysław Kosiniak-Kamysz wciąż jest za słaby na Andrzeja Dudę, choć nie można go lekceważyć.

Platformiany wujek dobra rada…

O gafach Małgorzaty Kidawy-Błońskiej i jej praktyczniej niezdolności do występowania publicznie napisano już wystarczająco dużo. Jednak ostatnie dni kampanii niosą Platformie przegraną już nie tylko na skutek tej fatalnej kadrowej pomyłki, lecz także przez brak spójnego przekazu. Kidawa-Błońska potrafi bowiem równocześnie ogłaszać zakończenie kampanii i kampanię kontynuować, wzywać do bojkotu wyborów i w wyborach tych nadal uczestniczyć; nic dziwnego, że partyjni koledzy nie nadążają za kolejnymi przekazami kandydatki, od których w efekcie muszą się dystansować, co potęguje tylko wrażenie chaosu. Platforma wciąż chce być w tej politycznej szkółce gospodarzem klasy i w imieniu całej opozycji zapowiada a to bojkot wyborów, a to zmianę sposobu głosowania, ale słabsze dotąd partie poczuły już krew i nie zamierzają wycofywać się z wyścigu pod dyktando słabnącej, lecz wciąż najsilniejszej PO. To zaś powoduje dalszą dezorientację w jej szeregach i kolejne napaści werbalne na sojuszników. Jeśli nie napaści, to przynajmniej dobre rady, odwołujące się do emocji. „W 1947 komuniści zorganizowali »wybory«, które były jednym wielkim fałszerstwem i oszustwem. W dwa lata później z PSL został ZSL. Radzę naszym przyjaciołom zaangażować się w zatrzymanie tego szaleństwa prowadzącego do wyborów w maju” – pisze do ludowców Sławomir Nitras.

…zostaje ze swoimi pomysłami sam

Jak na razie jest to jednak bezskuteczne. Władysław Kosiniak-Kamysz zapowiada, że weźmie w wyborach udział, zauważając też rozsądnie, że jego ewentualne wycofanie się z nich byłoby jedynie prezentem dla Andrzeja Dudy. Tym bardziej że przecież wśród wyborców Kosiniaka-Kamysza zapewne znalazłoby się całkiem sporo osób, które w chwili starcia Duda–Kidawa-Błońska czy Duda–Biedroń postawiłyby na urzędującego prezydenta. – Jeżeli wybory prezydenckie odbędą się 10 maja, to będziemy walczyć, nie ma żadnego bojkotu, jest bunt przeciwko arogancji, przeciwko PiS – mówi tymczasem Włodzimierz Czarzasty. Tak więc Platforma ze swoim sprzeciwem zostaje na placu sama. Nie wycofuje się nawet Szymon Hołownia, choć zapowiada, że wynik wyborów zaskarży do Sądu Najwyższego, nawet gdyby sam te wybory wygrał. Wykazuje się więc większą pryncypialnością niż mecenas Roman Giertych, przedstawiający plan dla partii i kandydatów opozycyjnych, w myśl którego wybory przegrane należy zaskarżyć, lecz wygrane – uznać.

Gra nie tyle o prezydenturę, ile o przyszłość Platformy

Sytuację Platformy komplikuje dodatkowo to, że stało się jasne – nawet w przypadku przełożenia wyborów będziemy wybierać spośród tego samego grona kandydatów i żadne zastąpienie Małgorzaty Kidawy-Błońskiej Tuskiem czy kimkolwiek innym nie wchodzi już w grę. W efekcie PO ma jedynie wybór: Kidawa albo nikt. Nikt lub kandydat innej partii z dodatkowym poparciem Koalicji Obywatelskiej, które może się okazać tak błogosławieństwem, jak i pocałunkiem śmierci. Tu znów trzeba przywołać najnowszą historię polskiej polityki.

Aleksander Kwaśniewski zaapelował niedawno, by zarówno Platforma, jak i SLD wycofały swoich kandydatów i poparły mającego największą szansę na wygraną Kosiniaka-Kamysza. Kwaśniewski najwyraźniej zapomniał jednak o tym, że rezygnacja z własnego kandydata w wyborach prezydenckich zawsze kończyła się źle dla partii politycznych. Najboleśniej przekonała się o tym Unia Wolności, która nie miała swojego przedstawiciela w wyścigu do Belwederu w 2000 r. Większość wyborców UW poparła wówczas Andrzeja Olechowskiego, który później swój polityczny sukces zdyskontował, współtworząc Platformę odbierającą Unii nie tylko miejsca w Sejmie, lecz także i sporą część działaczy. SLD co prawda nie przypłacił rezygnacji Włodzimierza Cimoszewicza ze startu natychmiastową utratą reprezentacji parlamentarnej, jednak decyzja ta i towarzyszące jej okoliczności przypieczętowały utratę wpływów tego środowiska politycznego na wiele, wiele lat. A przecież w początkach kampanii Cimoszewicz potrafił nawet zdobywać pierwsze miejsce w sondażach.
Opozycję czeka więc nie tyle walka o prezydenturę, co o życie i przywództwo po swojej stronie sceny politycznej. Małgorzata Kidawa-Błońska zapewne nie spodziewała się, że przyjdzie jej odegrać tak fatalną rolę dla tej części sceny politycznej. Niezależnie od tego, czy wybory odbędą się w maju, czy później, kolejny sezon przywitamy z nowym układem sił, w którym przyszłość Platformy wydaje się najmniej pewnym elementem.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

#Gazeta Polska Codziennie

Krzysztof Karnkowski