Rynek bez państwa to taka sama utopia jak państwo bez rynku. W III RP zbyt długo żyliśmy w złudzeniu, że najlepsza polityka przemysłowa /technologiczna kraju to brak wszelkiej tego typu polityki. W wyniku takiego stanowiska nasze najlepsze innowacyjne pomysły często trafiają za granicę albo mają tylko niewielkie szanse na wsparcie dużego rodzimego kapitału: prywatnego czy publicznego.
W połowie marca w Pałacu Prezydenckim odbyło się spotkanie „Start-upy w pałacu”, poświęcone projektom biznesowym o wysokim poziomie innowacyjności. Z kilkuset zgłoszonych firm wybrano dziesięć najciekawszych, które są autorami wdrożonych już w życie i niejednokrotnie nieźle prosperujących na rynku pomysłów. Prezentacja wybranych start-upów pokazała, jak rozległe pole do działania gospodarczego i różnorakiego wpływu na społeczeństwo stwarza rozwój technologii informatycznych i ich gospodarcze zastosowania: sztuczna inteligencja, samouczenie się maszyn, analityka wielkich zbiorów danych, internet rzeczy (ang. Internet of Things). Widać, że polscy biznesmeni, naukowcy i informatycy mają naprawdę wiele do zaoferowania.
Rynkowa rzeczywistość kontra wolnorynkowe mity
W spotkaniu w Pałacu Prezydenckim wziął udział nie tylko prezydent Andrzej Duda, ale także wicepremier Mateusz Morawiecki, który pół-żartem, pół-serio rzucił uwagę, że czeka na start-upową aplikację, która pomoże efektywnie ściągać podatek VAT. Dobrze, że w tej ekipie są ludzie, którzy postanowili wreszcie sprzeciwić się dość niechlubnym trendom toczącym nasze państwo i rynek.
Zanim przyjrzymy się danym dotyczącym start-upów, chciałbym przypomnieć fragment wywiadu, który swego czasu przeprowadziłem dla „Nowej Konfederacji” z Krzysztofem Mazurem, wieloletnim szefem Klubu Jagiellońskiego: „Swojego czasu prezes Fakro [polska firma działająca także na rynkach zagranicznych, produkująca m.in. okna dachowe – przyp. K.W.] przygotował interesującą prezentację. Globalnym konkurentem dla tej firmy jest duńskie prywatne przedsiębiorstwo Velux. Prezentacja opierała się na porównaniu wsparcia, którego państwo polskie udziela Fakro, i tego, które Dania oferuje firmie Velux. W ciągu 45 minut pokazał dziesiątki sposobów, w jakie duńskie państwo pomaga Veluxowi wygrywać globalną konkurencję. Z podsumowania wynikało, że Polska musiałaby przynajmniej podwoić swoje działania, by to Fakro mogło być górą. W dyskusji po prezentacji pojawił się oczywiście silny spór doktrynalny. Prezes Fakro dobrze wiedział, że przyszedł do środowiska zdecydowanie wolnorynkowego, które równocześnie chce pomagać przedsiębiorcom. Tu pojawiał się interesujący dylemat: czy wolnorynkowcy bardziej chcą pomagać rodzimym biznesmenom, czy bardziej zależy im na realizacji utopii wolnorynkowej. W tym sporze jednoznacznie byłem po stronie tych, którzy chcieli pomagać Polsce i polskim przedsiębiorcom. Bo tak wygląda realna konkurencja w świecie”.
To realne rozpoznanie rzeczywistości rynkowo-instytucjonalnej idzie w parze z głośną książką „Przedsiębiorcze państwo”, pióra Mariany Mazzucato, profesorki Nauki i Technologii na University of Sussex w Wielkiej Brytanii. Asumpt do napisania pracy dała informacja, że angielski rząd chce się wycofywać z finansowania innowacji i pozostawić ten segment prywatnym firmom. Autorka udowodniła, że prywatnemu sektorowi nie opłaca się finansowanie drogich i obarczonych wysokim ryzykiem badań, koniecznych dla rozwoju nowych technologii, które później wykorzystuje rynek.
Polskie start-upy 2016
Nie bez powodu jeden z rozdziałów „Przedsiębiorczego państwa” nosi tytuł „Państwo stoi za iPhonem”. Dla ludzi niezaczadzonych dogmatycznym liberalizmem było to jasne od dawna: to nie wolnemu rynkowi zawdzięczamy internet, telefonię komórkową, biotechnologię, leki sieroce, GPS, rewolucję nanotechnologiczną. Choć w polskich realiach brzmi to obrazoburczo, za najbardziej przełomowymi technologiami ostatnich dekad stoi sektor państwowy i jego urzędnicy. Prof. Mazzucato ostrzega, że sprowadzenie państwa do roli nocnego stróża oznacza po prostu cywilizacyjny regres.
Analizy badaczki potwierdza również sytuacja polskich start-upów. I to na kilka różnych sposobów. Sięgnijmy po raport „Polskie startupy 2016” przygotowany przez Fundację Start-up Poland. Jak się okazuje, ponad połowa badanych inicjatyw jest zarejestrowana w Warszawie, Krakowie, Trójmieście lub Poznaniu. Mniejsza liczba start-upów powstaje we Wrocławiu, Szczecinie, Białymstoku, Łodzi. Dobrze to pokazuje rozwojową mapę Polski: ciągle wygrywa zachodnia część naszego kraju, od północy przez Wielkopolskę po Galicję. Uderza także rozziew pomiędzy Warszawą a resztą miast. W Warszawie zlokalizowanych jest aż 27 proc. wszystkich badanych projektów. Następny jest Kraków jako siedziba 11 proc. analizowanych na potrzeby raportu start-upów.
Przy okazji: Artur Kurasiński, współzałożyciel Auli Polska, stwierdza z pewnym zdumieniem, podsumowując te dane: „Tak duża różnica między Warszawą a Krakowem jest o tyle dziwna, że w grodzie Kraka powstało najwięcej najlepszych polskich spółek technologicznych z globalnym potencjałem”. Nie potrafię się dziwić tej informacji. I dziwi mnie, że dziwi ona profesjonalistę. Wszak tak duża różnica między wymienionymi ośrodkami wskazuje na wciąż znaczny dystans między stolicą a resztą największych w Polsce miast. Ściśle łączy on typowy dla III RP warszawocentryzm, który wiąże się choćby z zasysaniem dużej części tzw. zasobów ludzkich z całego kraju, z faktem, że Warszawa skupia większość ważnych publicznych instytucji i siedzib rodzimego i transnarodowego biznesu.
Stolica kontra reszta Polski?
Powyższy przykład dobrze pokazuje realne relacje między rynkiem a państwem nawet w świecie globalnego kapitalizmu: istotne centra i siedziby kapitału rezydują tam, gdzie ulokowane są centra polityczne. To ważne instytucje publiczne z reguły przyciągały wielkie instytucje rynkowe: w realnym, a nie wyimaginowanym przez wolnorynkowców kapitalizmie, pieniądz po prostu lubi czy wręcz musi być bliżej władzy. To choćby dlatego na początku polskich przemian wielki biznes zaczął ściągać przede wszystkim do Warszawy, a nie na przykład do wielkopolskiego Śremu.
Cytowany już Kurasiński przypomina, że polskie start-upy w większości są bardzo młodymi spółkami, dopiero uczą się rozpoznawać potrzeby klienta, z reguły też powstają z dofinansowania, ktore oferują fundusze europejskie. Nie tylko z rozmów kuluarowych można wywnioskować, że dość powoli zdobywają zaufanie większych partnerów biznesowych. Z jednej strony jest to naturalny mechanizm rynkowy. Z drugiej strony wynika to z banalnego faktu, że Polska nie dysponuje rzeczywiście dużą siecią choćby wielkiego przemysłu czy naprawdę potężnym własnym sektorem bankowym (mówię zarówno o sektorze prywatnym, publicznym, jak i spółdzielczym), który wspierałby właśnie najlepsze polskie inicjatywy.
Tymczasem polskie biznesowo-innowacyjne projekty naprawdę przedstawiają się interesująco i wiele z nich może sporo wnieść nie tylko do lokalnej gospodarki. Lubię technologię w służbie niewirtualnej gospodarce, dlatego doceniam np. specjalny system informatyczny, dzięki któremu da się łatwiej, taniej i bezpieczniej utrzymywać budynki wielkopowierzchniowe. System ten analizuje aktualny stan konstrukcji, pomaga planować odśnieżanie lub zarządzić ewakuację budynku, a wszystko to na podstawie rozlicznych danych zbieranych „przez całe życie budynku”. A przecież katastrofy związane choćby z zapadaniem się dachów wielkopowierzchniowych hal to nie tylko straty materialne i finansowe – to nierzadko bezpośrednie zagrożenie dla naprawdę wielu ludzi.
Dla niektórych start-upy to kwiatek do biznesowego kożucha. Jeśli jednak spojrzeć na nie szerzej, to naprawdę fascynujący poligon doświadczalny dobrych i złych relacji między państwem i biznesem.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
#III RP #Polska #rynek
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Krzysztof Wołodźko