Ostrzelanie z granatnika polskiego konsulatu RP w Łucku to przekroczenie „cienkiej czerwonej linii” w prowokacjach wymierzonych w stosunki polsko-ukraińskie. Nie powinno to być jednak dla nikogo zaskoczeniem. Że dojdzie do podobnych scen, było wiadomo. Nikt nie pytał: „czy”, tylko „kiedy”.
Nim zdiagnozujemy to, co się stało wczoraj w nocy w Łucku, warto spojrzeć szerzej. Sytuacja za naszą wschodnią granicą jest bardzo niespokojna i wymaga już nie tylko bacznej obserwacji, ale i stanowczych działań. Rosja, Białoruś, Ukraina – ten trójkąt bermudzki wpływów Putina po raz kolejny daje o sobie znać. Tym razem wyjątkowo mocno.
Propaganda przestaje smakować
W 2013 r. w czasie rewolucji na kijowskim majdanie w internecie rekordy popularności biła grafika, na której zestawiono mapy protestów na Ukrainie (wówczas kilkadziesiąt miast) z mapą Rosji, gdzie pomimo większego reżimu buntu nie widziano jak kraj długi i szeroki. Ostatni weekend wreszcie na tej mapie pomieszał. Czy na trwałe? I czy w ogóle da się to przewidzieć?
Machaczkała to stolica Dagestanu. Republika wchodzi w skład Federacji Rosyjskiej, a owo stołeczne miasto liczy blisko 500 tys. mieszkańców. Podstawą funkcjonowania są rozwinięte przemysł i transport. Krzyżują się tu szlaki z Rosji do Azerbejdżanu i Iranu. Do tej pory jedynym odnotowywanym przez popularną encyklopedię Wikipedia wydarzeniem z historii miasta było trzęsienie ziemi z 1970 r., w wyniku którego zginęło wówczas 31 osób. Miasto, jak i cały region są poza tym areną częstych zamachów terrorystycznych ze strony islamskich bojowników z Kaukazu.
I tak w 2013 r. Machaczkałą wstrząsnął zamach terrorystyczny, w którym terrorystka samobójczyni, dwukrotna wdowa po islamskich bojownikach, wysadziła się w powietrze przed siedzibą dagestańskiego MSW. Cały zresztą Kaukaz Północny (republiki Czeczenia, Inguszetia, Kabardo-Bałkaria, Karaczajo-Czerkiesja i właśnie Dagestan) jest targany poważnymi konfliktami. Co prawda Komitet Antyterrorystyczny (NAK) Federacji Rosyjskiej utrzymuje, że tendencja jest spadkowa, a wszyscy przywódcy zostali zlikwidowani, sytuacja jest jednak niestabilna.
Dla przeciwwagi warto wspomnieć, że w latach 2011–2013 w stołecznej drużynie Dagestanu – Anży Machaczkała – grał jakiś czas Samuel Eto’o, jeden z najlepszych piłkarskich napastników na świecie (zarabiał – bagatela – 20 mln dol. rocznie). Drużynę trenował Roberto Carlos, a po jego odejściu Guus Hiddink. Wszystko stało się możliwie oczywiście za sprawą pieniędzy – petrorubli wpompowanych w Anżę przez oligarchę i polityka Sulejmana Kerimowa.
Skąd egzotyczna jednak Machaczkała na łamach „Codziennej”? Ano stąd, że to odległe od Warszawy o ponad 2 tys. km miasto stało się w ubiegły weekend areną niespodziewanych protestów przeciwko polityce Moskwy. Wszystko za sprawą dokumentów ujawnionych przez opozycjonistę Aleksandra Nawalnego, które miały dowodzić ukrywania majątku przez premiera Dmitrija Miedwiediewa.
Majdany pojawiają się znikąd
Dokumenty ujawniono w postaci filmu, w którym Nawalny jako narrator opisuje ciemne interesy premiera, włącznie z jego luksusowymi posiadłościami fotografowanymi przez drony. W 45-minutowym materiale widzimy ogrom majątku „Dimy” i jego ludzi. Od dacz w Soczi do importowanego z USA bydła.
Zwołani za pomocą mediów społecznościowych (materiał o Miedwiediewie zobaczyło kilkanaście milionów osób) Rosjanie wyszli na ulice, co oczywiście spowodowało reakcje służb. I tak w Machaczkale zatrzymano ponad 100 osób. Odległe od murów Kremla miasto nie widziało chyba wcześniej pokojowych protestów. Podobnie było w Petersburgu, Krasnodarze, Jekaterynburgu i kilkudziesięciu innych miastach. Mapa sprzed lat wreszcie przestała być aktualna. Sprzeciw rozlał się jak Federacja Rosyjska długa i szeroka. Zaskoczył władze na Kremlu zapewne w równym stopniu jak analityków.
W obszernej analizie Ośrodka Studiów Wschodnich „Kryzys w Rosji. Degradacja modelu zarządzania gospodarką” (z 3 marca br.) czytamy bowiem, że w Rosji brakuje ze strony społeczeństwa presji na elity kremlowskie. Zarówno bunt elity, przewrót pałacowy, jak i szeroko pojęty bunt społeczny są zdaniem analityków mało prawdopodobne. „Dominująca potrzeba stabilizacji i niechęć do podejmowania ryzyka, warunkowane m.in. pamięcią o traumatycznym dla społeczeństwa okresie transformacji lat 90., osłabiają dążenie do reform systemowych. Na zachowania społeczne oddziałuje wysoki stopień ekonomicznego i psychologicznego uzależnienia od państwa” – pisała Maria Domańska.
Ale to niejedyny przypadek. O tym, jak nieprzewidywalne jest to, co dzieje się na Wschodzie, może świadczyć lektura analiz polskich specjalistów od Wschodu, które powstały dosłownie na moment przed wybuchem rewolucji na majdanie, już po tym, jak władze w Kijowie zdecydowały się nie podpisywać umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Było to już po pierwszych protestach w wielu miejscach na Ukrainie. Jak czytamy: „Wydaje się, że cieszącej się słabym poparciem i podzielonej opozycji nie uda się utrzymać nastrojów protestacyjnych w społeczeństwie i w ciągu kilku dni ich skala spadnie” (analiza wspomnianego Ośrodka Studiów Wschodnich z 27 listopada 2013 r., a więc kilka dni przed tym, jak na kijowski majdan wyszły setki tysięcy ludzi, domagając się odejścia Wiktora Janukowycza). W obu tych wypadkach analitycy byli bezradni. Czynnik ludzki zadecydował inaczej, często nie dając wcześniej sygnałów.
Armie Putina czekają na rozkaz
Cóż, nie da się w 100 proc. przewidzieć pogody, kobiety i sytuacji w krajach b. ZSRS. Toteż możemy tylko zmieniać strategię polityczną, która powinna być przygotowana na wiele ewentualności.
Pytany o komentarz do protestów opozycji w Rosji minister Szczerski odpowiedział: „Sytuacja w Rosji jest bardzo niepokojąca i nie pierwszy raz mamy do czynienia z sytuacją, w której protesty opozycyjne spotykają się z bardzo agresywną reakcją państwa rosyjskiego”. „Wzywamy, jak w każdym przypadku, także i teraz do dialogu społecznego. W każdym kraju ważne jest, żeby można było taki dialog prowadzić” – mówił Szczerski.
Dialog w Rosji jest oczywiście istotny, my jednak powinniśmy się skupić na czujnym badaniu, czy Władimir Putin nie zechce przy okazji protestów wypróbować szykowanych od lat do ich tłumienia narzędzi, takich jak jego przyboczna armia – Gwardia Narodowa. Powołana przed rokiem ma liczyć nawet do 400 tys. ludzi w skali kraju. Kreml chce stworzyć 84 organy terytorialne Gwardii Narodowej – po jednym dla każdego rosyjskiego regionu. Można mieć więc pewność, że oprócz Moskwy będzie w razie czego walczył także za oligarchów w Machaczkale. Na tym nie koniec. Może się bowiem okazać, że w miarę pogłębiania się kryzysu w Rosji, chwilę przed wyborami prezydenckimi (2018) Kreml zapragnie rzucić ludowi „sukcesy międzynarodowe”. Co to będzie znaczyło? Tyle, że na Białorusi może się ziścić przewidywany tam od dawna scenariusz krymski. Już niemal jasne jest to, że Aleksander Łukaszenka (znów) zabawił się z Europą w kotka i myszkę, mamiąc rzekomą niezależnością od Rosji i pacyfikując protesty społeczne. A już za chwilę w tym kraju odbędą się manewry wojskowe Zapad-17, na które ma przybyć wielokrotnie więcej rosyjskiego wojska niż do tej pory. Czy wyjedzie z powrotem? A może zainstaluje się na dobre w „przesmyku suwalskim” – miejscu, w którym zdaniem analityków może rozpocząć się III wojna światowa?
Granatnik, bierność i „dumne milczenie”
Wczoraj niczym – dosłownie – grom z jasnego nieba spadła informacja o tym, że polski konsulat w Łucku został ostrzelany przez nieznanych sprawców z granatnika (RPG-18 Mucha). Tu zaskoczenia w przeciwieństwie do protestów w Rosji być nie powinno. Od dawna widać, że spirala prowokacji na linii Kijów–Warszawa przybiera na sile. Ambasador RP na Ukrainie Jan Piekło mówi wprost: „To wykracza poza »terroryzm cmentarny«, mamy nową fazę”. To samo mówią Ukraińcy: „Prowokacje przeciwko Polsce, które od czasu do czasu zdarzają się na Ukrainie, są korzystne tylko dla jednej strony – Federacji Rosyjskiej, której »pismo« jest widoczne gołym okiem” – uważają ukraińscy śledczy, którzy traktują atak jako czyn terrorystyczny.
O tym, że bezczeszczenie pomników i prowokacje na granicach nie wystarczą, mówiło się od dawna. Na razie jeszcze nikt nie zginął, ale kryzys dyplomatyczny pomiędzy nieudolnie szukającą sprawców Ukrainą a Polską, której polityka wschodnia na odcinku ukraińskim przypomina „dumne milczenie”, pogłębia się. Jeśli odpowiedzią na atak nie będzie podjęcie wspólnych działań śledczych, ale jedynie wezwanie ambasadora Ukrainy na dywanik do MSZ-etu, można mieć pewność, że ośmieli to „nieznanych sprawców” do kolejnych działań.
Pod koniec października ub.r. napisałem fikcyjny scenariusz tego, jak może przebiegać proces prowokacji na linii Polska–Ukraina. Od spalenia flagi Ukrainy na Marszu Niepodległości, poprzez bezczeszczenie pomników, po atak na polską placówkę dyplomatyczną, odwet na ukraińskiej, i śmierć obywateli naszych krajów w niewyjaśnionych okolicznościach. Moje political fiction kończyło się na casus belli – na terytorium Polski spadają przywiezione z Donbasu pociski typu Grad. Wtedy Polska będzie musiała zareagować inaczej, niż może powinna zrobić to teraz.
Na razie ten nieszczęsny scenariusz niestety się realizuje. A jeśli pocisk z granatnika mógł dolecieć do konsulatu w Łucku, to na przedmieścia Przemyśla też jest w stanie. Zza ukraińskiej granicy to zaledwie 4 km. Tylko że wtedy będzie za późno na wspólne działania. Co wówczas zrobią obie stolice? A gdy ktoś zginie w niewyjaśnionych okolicznościach? Tak, należy postawić także twarde pytania o bezpieczeństwo: Polaków na Ukrainie i setek tysięcy Ukraińców nad Wisłą. Czy obie stolice są w stanie zapewnić im bezpieczeństwo? Bo że „trzecia strona” i „nieznani sprawcy” z nimi się nie liczą, wiemy doskonale. A Kreml? Im bardziej zagrożony, tym bardziej żarłoczny. O tym nie wolno zapominać.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
#Rosja
#Polska
#Ukraina
Wojciech Mucha