Zbliżające się wybory prezydenckie będą stanowiły niezwykle ważny sprawdzian dla opozycji. Jeżeli ta go obleje, to nie widzę żadnych przesłanek pozwalających łudzić się na zwycięstwo w jesiennych wyborach parlamentarnych. Innymi słowy, gra toczy się o wszystko. Przegrana może oznaczać koniec wielkiego projektu – wolnej Polski, w każdym razie w jakiejś łatwo uchwytnej perspektywie czasowej.
Tym, którym pesymizm zawarty w powyższym wstępie może się wydać nieco na wyrost, chciałbym zadać następujące pytanie: czy wyborców łatwiej jest przekonać do jednej, starannie wyselekcjonowanej osoby – kandydata na prezydenta czy do zalet partii – formacji politycznej, liczącej tysiące członków, w Polsce kojarzącej się – nie mówię tu o żadnym konkretnym ugrupowaniu – bardzo źle? Najlepszym dowodem na to ostatnie są sondaże opinii publicznej dotyczące prestiżu zawodu posła na Sejm RP. Oto co ogłosił w 2013 r. rządowy przecież CBOS: „Mniejszym szacunkiem [niż burmistrz – J.P.] darzeni są minister (37 proc. deklaracji dużego poważania), radny gminny (33 proc.) i poseł na Sejm (32 proc). Zdecydowanie najmniej ocen świadczących o społecznym uznaniu uzyskuje działacz partii politycznej (20 proc. deklaracji dużego poważania wobec 42 proc. średniego i 32 proc. małego)”. Cóż, są to absolutne doły w rankingach uznania społecznego.
Łatwe wybory
To wybory prezydenckie są ze swojej natury łatwiejsze do wygrania. W demokracji, a więc w systemie, w którym władzę wyłania większość, która w swojej masie nie ma pojęcia o polityce, wybory prezydenckie pozwalają środowiskom politycznym brać udział w swoistych konkursach piękności, w których to właśnie osobowość kandydata – albo ewentualnie jego barwność i wyrazistość – wysuwają się na czoło kluczowych czynników pozwalających wygrać kampanię. To tym właśnie należy tłumaczyć sukces Stana Tymińskiego, człowieka znikąd, który jednak uwiódł sporą część Polaków (de gustibus non est disputandum...). Dziś beneficjentem tego zjawiska jest także Paweł Kukiz – człowiek, którego partia zapewne nie przebiłaby się przez próg wyborczy, gdyby to od jej założenia rozpoczął swoją karierę polityczną.
Czytelnicy mogą być może poczuć się zniesmaczeni, że redukuję wybory Polaków do dość bezmyślnego ulegania emocjom, jednak muszę przyznać, że patrząc na historię wyborów rodaków w III RP, nie znajduję w nich żadnej mądrości. Być może to nieunikniony koszt istnienia młodej demokracji, być może społeczeństwo, tak jak młody człowiek, też się uczy i wypracowuje sobie w końcu jakąś mądrość. Ale w to, szczerze mówiąc, też nie wierzę – vide ostatnie lata sukcesów Platformy Obywatelskiej... Mogę sobie jednak na taką szczerość pozwolić, bo ci, których te uwagi dotyczą, i tak tego tekstu nie przeczytają, więc nikt się nie obrazi.
Era PR-u
W swojej masie Polacy nie myślą. Nie znaczy to, że należy o nich zapomnieć i ich skreślić. Ten błąd popełnia masa prawicowych radykałów, z których za najwybitniejszego uważam Aleksandra Ściosa, wyśmienitego analityka spraw związanych z bezpieczeństwem, który wszakże kreśli wizje i rady polityczne, tak jakby naród polski był w całości złożony z inkarnacji Józefów Mackiewiczów.
Cieszę się, że Andrzej Duda i jego sztab zrozumieli, iż nie zdobędą Pałacu Prezydenckiego, nieustannie prawiąc o Ubekistanie. Duda jest nieagresywny, często dotyka spraw socjalnych, jest aktywny w internecie i po prostu, po ludzku, daje się lubić. W sposób naturalny, wynikający z jego biografii, jest w stanie kultywować polityczne tradycje Lecha Kaczyńskiego.
Nikt nie jest doskonały, jednak trudno mi wskazać jakieś ewidentne, skandaliczne błędy czy zaniechania sztabu kandydata PiS-u. Począwszy od znakomitej inauguracji kampanii, Duda znakomicie prezentował się jako kandydat na głowę państwa. Trudno sobie wyobrazić, który z innych polityków PiS u mógłby zrobić za niego tę robotę lepiej. Nie przypadkiem piszę o „prezentowaniu się”. W partii Jarosława Kaczyńskiego są przecież politycy, którzy nie gorzej od Dudy mogliby pełnić obowiązki głowy państwa. Jednak właśnie trudno sobie wyobrazić, kto lepiej niż on mógłby się prezentować. A żyjemy przecież (niestety) w erze PR-u.
Widmo jesiennej klapy
Wracam tu do kwestii wyjściowej – skoro kandydat PiS-u jest tak dobry, a wybory są relatywnie korzystne dla opozycji przez swoją specyfikę, to czy można sobie wyobrazić lepszą sytuację i łatwiejsze warunki brzegowe do odniesienia sukcesu? A jeśli nie można, to czy ewentualna – odpukać – przegrana nie będzie silną przesłanką do wróżenia porażki w wypadku wyzwania znacznie trudniejszego – wyborów parlamentarnych?
Warto zwrócić także uwagę na inny aspekt, czyniący z wyborów prezydenckich 2015 relatywnie łatwe wyzwanie. Jest nim urzędujący prezydent, a więc osoba, która bardzo wiele zrobiła dla sztabu Andrzeja Dudy przez serię kompromitujących gaf, a teraz także lekceważenie wyborców – bo tym było unikanie debaty kandydatów.
Nie prezentuję tu sądów naiwnych – nie twierdzę, że wygranie z mafią rządzącą III RP jest obiektywnie łatwe. Choćby czynnik medialny – czyli sojusz czwartej władzy z tą gabinetową – sprawia, że próby obalenia porządku III RP (a tym jest przecież kandydatura Dudy) jawią się niemal jako porywanie się z motyką na słońce. Rzecz w czym innym – owo wygranie jest zaledwie relatywnie łatwe. Bo przecież armia Lisów, Paradowskich, Gugałów, Olejników etc. nie zniknie po wyborach wiosennych i będzie tak samo grała na rzecz PO jesienią, jak i dziś. Rozgrzani sędziowie cudownie się nie zdematerializują. Etc., etc. Sitwa będzie się broniła tak samo. Jeżeli więc porównujemy warunki starcia, to czynniki stałe można tu wziąć w nawias, a kiedy to uczynimy, okaże się, że Prawo i Sprawiedliwość ma dziś wymarzone warunki do wiktorii.
Straszne wizje
Przegrana wiosną oznaczałaby też z pewnością gigantycznego kaca. Ile można przegrywać? Ilu wyborców obozu niepodległościowego zagłosuje nogami, wyjeżdżając z Polski? Czy taka kalkulacja nie byłaby racjonalna: „Skoro tu nie może wygrać nawet tak świetny kandydat, jak Andrzej Duda – i to przy tak przerażającym konkurencie z Ruskiej Budy – to tutaj nic nie może się udać, pora się pakować”? Jak ta sytuacja wpłynęłaby wreszcie na samą opozycję? Ilu posłów miałoby przetrącony kręgosłup? Ilu zaczęłoby myśleć o swojej pracy wyłącznie w kategoriach zawodowej opozycji? Ilu zaczęłoby kombinować nad innymi ścieżkami kariery w polityce (to są przecież jakże dobrze znane scenariusze)?
To wszystko sprawia, że Andrzej Duda musi wygrać. Polska może nie znieść dalszego rabunku obecnej ekipy. Gdzieś jest przecież jakiś punkt krytyczny. Nie można w nieskończoność wyprzedawać ziemi, zaciągać kredytów, wypychać Polaków za granicę i tak dalej. Kiedyś to musi się zawalić, a wtedy nasz obecny status neokolonii, z którym teraz jeszcze można walczyć, okaże się trwałą formułą państwowości Rzeczypospolitej – szczególnie korzystną dla naszych sąsiadów ze wschodu i zachodu.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Jakub Pilarek