Zbigniew Komosa i wszyscy ci, którzy mu kibicują, medialnie w pewnym sensie wygrali. Komosa, niesłusznie nazywany aktywistą, jest przecież prowokatorem, osiągnął być może najważniejszy cel swoich żałosnych spektakli pod pomnikiem smoleńskim.
W końcu po długich staraniach, bo regularnie tam przychodzi, udało mu się sprowokować Jarosława Kaczyńskiego. A przecież o to zapewne mu chodziło. Wszystkie serwisy medialne trąbią teraz o szefie PiS, który stracił immunitet, traktowany absurdalnie jak podejrzany o ciężkie przestępstwo. Taki przekaz dotrze też do wielu Polaków, którzy dostaną potwierdzenie swoich przekonań o nienawistnym, agresywnym prezesie. Nic więcej nie będzie ich interesować. Ani to, że Komosa to prowokator, który celowo zakłóca żałobę haniebnym, obraźliwym, oszczerczym wieńcem, z jakim przychodzi pod pomnik smoleński i lansuje narrację o „95 ofiarach Lecha Kaczyńskiego”. I za to już dawno powinien odpowiedzieć albo choćby spotkać się z medialnym potępieniem. Warto zapytać tych wszystkich, którzy są w euforii po uchyleniu immunitetu prezesowi PiS, a współczują Komosie: co by zrobili, gdyby ktoś tak uporczywie i bezwzględnie niszczył pamięć bliskiej im osoby?