Państwo polskie niczym kanciarz roluje tyle grup społecznych - chorych, emerytów, kierowców, absolwentów uczelni - że właściwie kreuje się na głównego wroga narodu. Corocznie we wrześniu w tej niekończącej się wojnie domowej przegrywają kolejni poszkodowani - rodzice.
Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej mówi, że nauka jest obowiązkowa dla każdego Polaka do 18. roku życia i pobierana bezpłatnie. W artykule 70 konstytucji czytamy, że „nauka w szkołach publicznych jest bezpłatna. Ustawa może dopuścić świadczenie niektórych usług edukacyjnych przez publiczne szkoły wyższe za odpłatnością” oraz „władze publiczne zapewniają obywatelom powszechny i równy dostęp do wykształcenia. W tym celu tworzą i wspierają systemy indywidualnej pomocy finansowej i organizacyjnej dla uczniów i studentów”.
Zapisy te są fikcją, bowiem rodzice są zmuszeni wydawać olbrzymie pieniądze na kształcenie swoich dzieci już od przedszkola, przez szkołę podstawową, po gimnazjum i liceum czy technikum. Jedną z najbardziej dotkliwych opłat uiszczanych każdego roku jest ta ponoszona na podręczniki. Choć formalnie państwo udziela wsparcia rodzicom, których nie stać na zakup książek, realnie pomoc ta nie jest ani powszechna, ani równa.
Mafia podręcznikowa
Dawno, dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma lasami mieszkańcy kraju nadwiślańskiego uczyli się z podręczników, a lekcje odrabiali w zeszytach, co znakomicie rozwijało kreatywność ucznia, gdyż nie było wówczas narzuconego schematu podejścia do zadań. Książka stanowiła źródło wiedzy, uczeń miał ją szanować i dbać o nią, by mogła przejść do rąk dzieci z kolejnego rocznika. Pamiętam to sam z końcówki lat 80. Na ostatniej stronie podręcznika była tabela, którą wypełniało się pod koniec roku i nauczyciel oceniał, w jakim stanie uczeń oddaje podręcznik młodszemu koledze.
Dzisiaj uczeń poza podręcznikiem musi mieć ćwiczenia, które w coraz większym stopniu zastępują zeszyty. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że w podręczniku się nie pisze. Tam także bardzo często są polecenia z wykropkowanymi miejscami na rozwiązanie. Efekt - po zakończeniu roku szkolnego książka nadaje się do kosza, jest nie do wykorzystania na rynku wtórnym.
Poza tym co rusz następują zmiany programowe, w związku z czym dotychczasowe podręczniki nadają się na śmietnik.
Ciśnie się tu na usta pytanie: komu to służy? Z pewnością nie uczniom - poziom podręczników pozostawia wiele do życzenia. Szczególnie te do matematyki wyglądają, jakby były pisane na kolanie. Zawierają zadania wieloznaczne, czyli pozwalające na różne interpretacje poleceń - rzecz niedopuszczalna w nauce ścisłej. Kojarzą mi się z nauczycielką, od której usłyszałem niedawno, że dwie różne proste mogą mieć nieskończenie wiele punktów wspólnych. Euklides przewraca się w grobie.
Tymczasem przeciętny koszt wszystkich książek dla ucznia szkoły podstawowej to około 500 zł. Jest tajemnicą poliszynela, że rodzice są dojeni przez koncerny wydawnicze. Nasza ojczyzna - Rzeczpospolita (sic!) - zdradziła nas, zmuszając do partycypacji w nieracjonalnym systemie drenującym nasze portfele. Nie dość, że musimy płacić biznesmenom z wydawnictw za coś, co należy się naszym dzieciom na mocy konstytucji, to jeszcze przez jednorazową użyteczność podręczników nie jesteśmy w stanie zbyć lub kupić większości z nich na rynku wtórnym.
Nie wątpię, że wiele osób z branży spod znaku MEN jest bardzo zatroskanych tym stanem rzeczy. Na pewno na świecie odbywa się wiele konferencji poświęconych tej tematyce, np. w Rio de Janeiro albo na Ibizie czy Rodos. Bo przecież nie we Władywostoku. Wierzę, że wydawnictwa wydatnie wspomagają takie konsultacje. Miłej wycieczki, nasi zatroskani dobroczyńcy!
Wydawałoby się, że logicznym dopełnieniem tego systemu powinno być poważne wsparcie państwowe dla ubogich rodziców, by góra łańcucha pokarmowego była całkowicie zaspokojona. Jednak Polski nie stać na tak kompleksowy rozwój nadwiślańskiej edukacyjnej Cosa Nostry.
Równi i równiejsi
Dlatego też program „Wyprawka szkolna 2013” nie obejmuje… zerówkowiczów, czwartoklasistów i pierwszoklasistów gimnazjalnych. Ci uczniowie nie zostali po prostu uwzględnieni przez resort edukacji na liście osób oczekujących pomocy. Zważywszy na te zapisy i konstytucję, aż się prosi, by do oficjalnej nazwy naszego kraju dodać przymiotnik „ludowa”. Wówczas przynajmniej wiedzielibyśmy, że prawdziwą preambułą naszej konstytucji jest „nieprawda, że…”. Tak jak w czasach, w których demokracja tym się różniła od swojej ludowej siostry, czym krzesło od krzesła elektrycznego.
To, dlaczego uczniowie niektórych klas nie są uwzględnieni w tabelach refundacji kosztów zakupu podręczników, jest zupełnie niezrozumiałe. Ale nie wątpię, że mędrcy z MEN-u na pewno mają na to wytłumaczenie, oczywiście biorąc w milczący nawias konstytucję.
Moi znajomi mają córkę, która idzie do pierwszej klasy gimnazjum, i dwóch synów - jeden zaczyna zerówkę, drugi czwartą klasę. Cóż za nieeuropejska rodzina, mogli inaczej zaplanować swoje życie, uwzględniając geniusz pani minister Szumilas! A tak muszą wydać 1500 zł na podręczniki. Jeśli do tego doliczyć inne pomoce szkolne, uzbiera się suma znacznie przekraczająca 2000 zł.
2+2=5
Formalnie w zakresie edukacji Rzeczpospolita Polska jest bez wątpienia państwem socjalnym. Narzuca obywatelom obowiązek szkolny i nadaje państwu prawo do kształtowania modelu edukacji. Takie rozwiązania są obecne w wielu krajach świata, a niektóre z nich - jak na przykład Finlandia - uchodzą za liderów w dziedzinie kształcenia. Państwo zapewnia młodemu obywatelowi podręczniki i jedzenie. Fin opuszcza szkołę nasycony wiedzą i strawą, potem nie zajmuje się już lekcjami - nie zna czegoś takiego jak praca domowa. Finlandia poważnie traktuje swoje zobowiązania wobec narodu.
W Polsce zaś łamana jest konstytucja, poziom kształcenia ciągle się obniża, a mimo to żyjemy wirtualnymi problemami typu „sześciolatki do szkół”. Rzecznicy tych rozwiązań mają swoje badania dowodzące, że uczniowie, którzy rozpoczęli naukę w wieku lat sześciu, lepiej radzą sobie z testami szkolnymi. Czyli - przekładając na język normalnego człowieka - lepiej radzą sobie z wpasowywaniem się w klisze edukacyjne, w matryce narzucanych rozwiązań, które powodują znane paradoksy. Na przykład takie, że uznani intelektualiści nie zdają testów z przedmiotów humanistycznych, bo wykraczają poza wąskie ramy umysłów autorów testów.
W Polsce nie można być za mądrym, bo ludzie myślący to zagrożenie dla rządu.
Przypomina to casus in vitro. Chorzy ludzie umierają, bo nie ma pieniędzy na leczenie, a mimo to partia rządząca podejmuje tematykę refundacji technologii sztucznego zapłodnienia. Podobnie jest z edukacją - uczniowie głupieją, a urzędnicy zamiast walczyć z tą tendencją - czyli z idiotycznym programem kształcenia - wynajdują trzeciorzędne problemy. Owszem, być może są to realne zagadnienia - w końcu trudno uznać, że szkoła od siódmego roku życia jest jakimś obiektywnym dogmatem - i rozmowa o nich nie jest całkowicie pozbawiona sensu. Są jednak sprawy ważniejsze. Poza wspomnianym gwałtem ekonomicznym na rodzicach na pierwsze miejsce wysuwa się z pewnością konieczność likwidacji gimnazjów - tej edukacyjnej Sodomy i Gomory.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Jakub Pilarek