Coraz więcej Polaków uważa, że obecna władza nie reprezentuje interesów polskich obywateli i staje się wręcz zagrożeniem dla jakości różnych sfer ich życia. Skala tego rozczarowania sprawia, że już niedługo o Platformie Obywatelskiej będzie się mówiło jak za komuny na przedstawicieli władzy – „oni".
Rok 2013 to czas niezwykle intensywnej, pozytywnej aktywności tych Polaków, którzy postanowili powiedzieć „nie" rozmaitym patologicznym działaniom władzy centralnej i samorządowej. Nastąpiła fala referendów odwoławczych, zebrano blisko milion podpisów w ramach akcji „Ratuj maluchy", wymierzonej w źle przygotowane i wątpliwe reformy szkolnictwa. Wszystkie te działania jednak nie uderzają w jądro systemu III RP, czyli w zdeprawowaną nieformalną koalicję władzy, wymiaru sprawiedliwości, służb specjalnych i wielkiego kapitału.
Miecz nad PO już wisi
Efektem tego niepisanego porozumienia jest przede wszystkim regres cywilizacyjny Polaków. Nie może być inaczej, bo w państwie skorumpowanym, niesprawnym, respektującym jedynie interesy nielicznych, prędzej czy później musi pojawić się bieda. Bolesnym dowodem na tę tezę jest masowa emigracja młodych ludzi na Zachód. Dopiero tam, na obcej ziemi, Polki decydują się chętnie na macierzyństwo, jak np. w Wielkiej Brytanii. Problemy ludzi opuszczających ojczyznę nie są więc natury politycznej, to raczej skutek beznadziei bytowej, braku pewności o jutro i przede wszystkim przeświadczenia, że życie w Polsce oznacza brak jakichkolwiek perspektyw dla ludzi młodych.
Ile metrów płotów okalających strzeżone osiedla budowane dla wybrańców III RP musi zostać postawionych, ile luksusowych zegarków ma się pojawić na ręku Sławomira Nowaka, ile metrów sześciennych rosyjskiego gazu musi przepłynąć przez nasz kraj bez opłat tranzytowych, zanim wreszcie do Polaków dotrze, że w Polsce nic nie zmieni się na lepsze na drodze ewolucji i zwykłych dla zachodnich demokracji przemian władzy?
Nabrzmiały wrzód, który wyhodowała Platforma Obywatelska, ktoś wreszcie musi przeciąć – i niekoniecznie dokonać się to musi nad urną wyborczą. Kandydat – czy raczej kandydaci – do przeprowadzenia tej operacji już się pojawili. Są nimi związki zawodowe. Do tej roli namaścił je nie kto inny, jak sam Donald Tusk.
Tusk sam wskazał swoich katów
Całkowicie lekceważąc w komisji trójstronnej dialog społeczny, stał się demiurgiem spójnej koalicji trzech największych struktur związkowych – Forum Związków Zawodowych, Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych i NSZZ „Solidarność". Zapowiedziały one strajk generalny na wrzesień 2013 r.
Fakt, że tak odległe od siebie organizacje, jak choćby Solidarność i OPZZ, kojarzone przecież ze śmiertelnymi wrogami – PiS-em i SLD – porozumiały się w sprawie strajku i taktyki działań wobec rządu, pokazuje skalę problemu. Są bowiem granice, za którymi polityka staje się mniej istotna. A tak jest w dzisiejszej Polsce, w której gra toczy się o chleb, opiekę zdrowotną czy wręcz przetrwanie biologiczne – wszak jako społeczeństwo wymieramy.
Sojusz trzech największych central stanowi realne zagrożenie dla władzy, która po prostu się boi. Tusk doskonale zdaje sobie sprawę ze skali społecznego niezadowolenia i wie, że wystarczy mała iskra, by emocje społeczne wybuchły. Związki zawodowe jako organizacje dobrze zorganizowane, o trwałych strukturach, są w stanie uruchomić gigantyczne manifestacje zdolne sparaliżować kraj, a przede wszystkim przebić się do europejskiej opinii publicznej. Mają odpowiednie do tego narzędzie w postaci Międzynarodowej Organizacji Pracy. Odwołanie się zaś do europejskiej opinii publicznej i instytucji na pewno przeraża Tuska, który ze względu na swój stosunek do związków staje się kimś w rodzaju współczesnego małego Jaruzelskiego, bo przecież nie Żelaznej Damy.
Zastanawiający jest jednak upór Tuska – nie ulega przecież żądaniom związkowców, co więcej, nawet nie stwarza pozorów, że ma chęć z nimi rozmawiać. Można z tego zachowania wnioskować, że stan finansów państwa jest skrajnie zły i premier skłonny jest zaryzykować strajk generalny, byle tylko nie obciążyć dodatkowo budżetu, realizując finansowe żądania związkowców związane choćby z podniesieniem pensji minimalnej.
Niech żyje strajk
W sytuacji pełzającej plajty Rzeczypospolitej najgorszym z możliwych scenariuszy jest odejście rządu Tuska w standardowych wyborczych okolicznościach, bez jednoznacznego przekazu dla obywateli, że upadek państwa to nieuniknione apogeum bananowej republiki kolesi, którą stała się Polska pod jego rządami.
Dlatego tak potrzebny jest strajk i masowe wyjście ludzi na ulicę. To zdarzenie miałoby niebagatelny wymiar moralny i tożsamościowy – oto znów jak przed 33 laty polscy obywatele wyszliby na ulice protestować przeciwko władzy, która uniemożliwia godne życie.
Dlatego też choć wydaje się to może na pierwszy rzut oka absurdalne, Polsce należy życzyć strajku generalnego zorganizowanego przez trzy główne centrale związkowe. Nie powinien przeobrazić się on w akty przemocy, ale za to powinien przybrać kształt okupacyjny, paraliżując ośrodki władzy. Tylko w takich okolicznościach będzie można wymusić dymisję gabinetu premiera Donalda Tuska.
Związkowcy powinni zdać sobie sprawę, że możliwość siłowego wysłania Platformy Obywatelskiej na śmietnik historii jest szansą na prawdziwe zjednoczenie Polaków, którzy jednym głosem mogliby wypowiedzieć się przeciwko nieuczciwej, degenerującej się władzy.
Jeżeli rozbicie patologii III RP wreszcie ma się dokonać, to nie znajdzie się na to lepszy sposób niż marsz w Warszawie na Kancelarię Premiera. „Oni" muszą w końcu poczuć na karkach oddech polskiego społeczeństwa. Jest na to szansa – skoro teoretycznie związki powinny być w stanie wyprowadzić na ulicę nawet kilkaset tysięcy osób.
Ponad lewicą i prawicą
Nie da się ukryć, że z punktu widzenia tradycyjnych podziałów na scenie politycznej związki zawodowe reprezentują stronę wrażliwości społecznej i bezpieczeństwa socjalnego, a więc raczej bliską lewicy. Ten podział jednak nie funkcjonuje w dzisiejszej Polsce, w której odsunięcie od wpływu na politykę Platformy Obywatelskiej staje się coraz bardziej być albo nie być narodu polskiego jako suwerennego bytu politycznego i ekonomicznego. Dlatego też rozsądny obywatel powinien rzec: „dziś wszyscy jesteśmy związkowcami" – nawet jeśli ma na biurku ołtarzyk z Margaret Thatcher.
Będzie mu łatwiej, gdy zda sobie sprawę, że posunięcia Platformy czynione pod pozorem odpowiedzialności dobrego gospodarza Polski są de facto skokiem na państwową kasę i zwykłym oszustwem względem rodaków.
Tak należy patrzeć choćby na podniesienie wieku emerytalnego do 67. roku życia. Już sama Komisja Europejska dwa lata temu zwracała uwagę, że Polacy żyją krótko. 40 proc. mężczyzn umiera, zanim osiągnie 64. rok życia! Z tej perspektywy postawa związkowców względem tej reformy przestaje jawić się jako „lewicowa" – okazuje się bowiem słusznym protestem wobec nieuczciwej, cwaniackiej umowie, którą bankrutujące państwo próbuje wymusić na obywatelach. Przy czym, co istotne w tym kontekście, stopniowo pogrążając także służbę zdrowia.
Na pytanie „jak żyć?" odpowiedź w państwie Tuska jest jednoznaczna – biednie, krótko i z pochyloną głową. Dobrze, że na horyzoncie pojawiła się zdeterminowana siła, która ma wolę powiedzieć „veto" tej patologicznej formacji politycznej.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Jakub Pilarek