Członek SPD postulujący finansowanie transformacji energetycznej ze specjalnego podatku nałożonego na elektrownie jądrowe w Unii Europejskiej. Posłanka Zielonych, która śledzi atomowe plany Polski i zagrzewa Berlin do ich utrącenia. Niemiecka gazeta wyrażająca zaniepokojenie polskimi planami energetycznymi. Rząd federalny deklarujący niedawno zamiar osiągnięcia neutralności klimatycznej do 2045 r., o pięć lat wcześniej niż zakładano jeszcze w marcu br. Walka o klimat zdominowała na cztery miesiące przed wyborami do Bundestagu programy i działania najważniejszych partii politycznych w Niemczech, w Berlinie trwa licytacja, kto jest bardziej zielony od Zielonych, i zażarty bój o młodego, proekologicznego wyborcę. Nic dziwnego, że Polska oberwała. Jej plany atomowe to płachta na zielonego byka.
Polsko-niemiecki spór o atom dopiero się zaczął” – może grozi, a może tylko ostrzega warszawski korespondent dziennika „Die Welt”. I chyba możemy uznać, że wie, o czym mówi, bo ta starsza od samej Bundesrepubliki Springerowska gazeta zwykle doskonale przedstawia nastroje niemieckich elit. Niezależnie od tego, czy owe elity mają akurat kolor czarny, zielony, czy jakikolwiek inny. Zresztą to przecież Niemcy – barwy naprawdę są drugorzędne wobec interesów.
Zacznijmy jednak od początku. Artykuł zaczyna się od niemieckich zastrzeżeń wobec polskich planów rozwoju energetyki jądrowej do zrelacjonowania wystąpienia prezydenta Andrzeja Dudy na niedawnym szczycie klimatycznym. Przypomnijmy – poświęcony zagadnieniom transformacji energetycznej szczyt był jedną z pierwszych inicjatyw nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Dla Polski była to oczywista okazja, żeby przedstawić swoją własną agendę. Niezależnie od krajowych sporów wokół polityki energetycznej państwa czy oceny tempa przygotowań do inwestycji w atom stanowisko polskiego prezydenta nie powinno budzić zdziwienia. W skrócie: przyjęcie przez nasz kraj ambitnych „celów klimatycznych” (odejście od węgla do 2049 r.) wymaga budowy elektrowni atomowych. Jednak ta, wygłoszona według niemieckiego dziennika „pewnym siebie tonem”, deklaracja wzbudziła podobno w Berlinie szok. Nie do końca wiadomo dlaczego, skoro z dalszej części tekstu wynika, że polskie plany są za Odrą śledzone z należną uwagą, a sam autor artykułu też dobrze orientuje się w miejscowych, biznesowych i międzynarodowych aspektach polskiego atomu. I doskonale rozumie, dlaczego polskie kręgi kierownicze poważnie traktują postulat bezpieczeństwa energetycznego, więc nie mogą się zgodzić na transformację w stylu – w miejsce własnego węgla rosyjski gaz via Niemcy. Jednak zamiast odpowiedzi na pytania o relacje energia–biznes–geopolityka lepiej pisać o obawach. A obawy okazują się spore. Spośród czterech rozpatrywanych w Polsce lokalizacji – Bełchatów, Pątnów, Żarnowiec i Lubiatowo – trzy ostatnie oddalone są o 450 km od Berlina. Zdaniem cytowanej przez „Die Welt” ekspertyzy przygotowanej dla parlamentarnej frakcji Zielonych ewentualna awaria budowanych w tych miejscach reaktorów zagrażałaby prawie 2 mln mieszkańców Niemiec, a Berlin i Hamburg musiałyby być częściowo ewakuowane. Autor przytacza słowa zielonej deputowanej Sylvii Kotting-Uhl o tym, że co prawda każdy kraj sam decyduje, ale akurat energia jądrowa to już nie jest tylko „narodowy temat”. Towarzyszą temu zatroskane opinie z federalnego resortu środowiska o potrzebie zachowania najwyższych standardów bezpieczeństwa. Tylko czy ta troska ma uzasadnienie, skoro sam autor tekstu, opisując polskie plany, podkreśla, że wśród rozpatrywanych inwestorów są USA, Francja i Korea Południowa – a więc kraje, w których energetyka jądrowa stoi na najwyższym poziomie. Dodaje też, że w Polsce – w przeciwieństwie np. do Węgier – nie sposób wyobrazić sobie współpracę na gruncie atomu z Rosją. Skąd więc obawy – czy w Bundestagu z równym niepokojem traktuje się francuskie elektrownie, istniejące od lat, a nie potencjalne? Czy myśli się o planach ewakuacji zachodnich landów?
Jedno jest oczywiste – Niemcami coraz bardziej rządzi pokolenie wychowane na antyatomowych marszach i przekonane, że odejście od atomu po Fukushimie było po prostu słuszne. A że „Energiwende” to przy okazji świetny interes i jak napisał w swojej ciekawej książce Jakub Wiech, narzędzie budowy „nowego niemieckiego imperium”? Tak się jakoś złożyło. Ta dwoistość przebija również z tekstu w „Die Welt”. Obawy zielonych Niemiec przed atomem, trochę starego dobrego paternalizmu (co ci Polacy właściwie sobie wyobrażają? Mocarstwo atomowe im się śni? Jak Francji?? No stanowcza przesada), ale przede wszystkim irytacja, że na polskiej wersji transformacji zarobi ktoś inny. A przecież będzie tyle gazu…
Nie, polskie – przyznajmy, że na razie wciąż startujące – plany atomowe nie są w Berlinie żadnym szokiem. Berlin uważnie je obserwuje. „Die Welt” ma rację – czeka nas długa walka. Może warto się do niej przygotować nie tylko na podstawie lektur niemieckiej prasy?
Wspomniana posłanka Zielonych Sylvia Kotting-Uhl, która w Bundestagu przewodzi komisji ds. środowiska, ochrony natury i bezpieczeństwa energetycznego, lubi powtarzać, że nie wolno dopuścić do „renesansu energii atomowej”. I zgodnie z tym mottem już w styczniu 2020 r. złożyła parlamentarne zapytanie do federalnego ministerstwa gospodarki i energii o to, czy Niemcy zwróciły się do Polski w sprawie rządowej strategii energetycznej 2040. Pani poseł podkreślała w swoim zapytaniu, że Polska planuje wybudowanie elektrowni, i sugerowała ministerstwu zwrócenie się do strony polskiej o wyjaśnienia na mocy dyrektywy 2001/42/WE – czyli dyrektywy ws. strategicznej oceny oddziaływania na środowisko. „Kraj UE odpowiedzialny za opracowanie danego planu lub programu ma obowiązek przesłać innym krajom UE egzemplarz planu lub programu wraz z egzemplarzem sprawozdania dotyczącego środowiska: gdy uważa, że dany plan lub program może wywołać niekorzystny wpływ na środowisko naturalne obecne na terytorium tych innych krajów UE, na wniosek zainteresowanego kraju UE” – czytamy w jednym z punktów. I do tego pasażu w sumie odwoływała się posłanka Zielonych. Co ciekawe, z odpowiedzi z federalnego ministerstwa gospodarki wynika, że niemiecki resort odesłał Sylvię Kotting-Uhl na polskie strony rządowe do ekspertyzy mówiącej, że zbadano wszelkie potencjalne ryzyka środowiskowe, ale ich nie stwierdzono. Dokument zakończono stwierdzeniem, że rząd niemiecki bada teraz możliwości zwrócenia się do Polski w sprawie ewentualnego przeprowadzenia „szerszej, strategicznej analizy środowiskowej”. I w sumie na tym koniec. Posłanka jednak nie poprzestała na zapytaniach, ale zleciła (wraz z kolegami z klubu parlamentarnego Zielonych) wykonanie ekspertyzy dotyczącej polskich planów jądrowych. Została ona opracowana przez pięciu ekspertów ze Szwajcarii związanych m.in. z Uniwersytetem w Genewie i „Biosphäreninstitut Genf”. To ta ekspertyza, opublikowana w lutym 2021 r., została teraz przywołana w „Die Welt”. Posłanka często cytuje jej treść podczas spotkań z wyborcami, ale i na łamach niemieckich gazet, zazwyczaj narzekając później w mediach społecznościowych na brak stosownego zainteresowania sprawą w Berlinie. W niemieckim Bundestagu więcej emocji jak do tej pory wzbudzało odchodzenie Niemiec od atomu i pytanie, co dalej w obliczu niepewnych dostaw energii ze źródeł odnawialnych. Kiedy dochodzi do debaty na ten temat, prym wiodą popierający energię jądrową posłowie z Alternatywy dla Niemiec. To również oni są autorami wszystkich wniosków proatomowych. Co ciekawe, w jednym z nich AfD nawet… namawiało rząd Niemiec, by w trakcie swojej prezydencji w UE wspierał rządy Polski, Czech i Litwy w ich planie budowy elektrowni atomowych. A zupełnie złośliwie i w swoim stylu posłowie AfD zauważyli, że o ile jeszcze w 2016 r. Niemcy importowały z Francji prąd z elektrowni atomowych w ilościach rzędu od 6 do 7 Twh, o tyle w 2019 r. zwiększono ten import do 14,8 Twh, „co odpowiadało w przeliczeniu produkcji dwóch bloków elektrowni jądrowej, pracującej na eksport energii do Niemiec. A to był rezultat niemieckiej polityki energetycznej, już wcześniej określonej przez postronnych mianem najgłupszej polityki energetycznej świata”. Ostro. Jak to AfD.
Kiedy w 2017 r. przed wyborami do Bundestagu zapytano Niemców o najbardziej palące problemy polityki niemieckiej, 44 proc., czyli blisko co drugi ankietowany przez sondażownię Infratest, wskazał napływ uchodźców. To był rekord. Przed kryzysem migracyjnym 2015 r. polityka państwa wobec uchodźców nie stanowiła przedmiotu niepokoju, za wyzwanie dla polityki państwa uznawało ją zaledwie 5 proc. ankietowanych. Kolejne miejsca w 15-stopniowym rankingu zajmowały takie problemy, jak: niesprawiedliwość społeczna, emerytury, edukacja, bezrobocie, bezpieczeństwo państwa, polityka rodzinna. Na ósmym miejscu uplasowała się ochrona klimatu. Tak było w 2017 r. Dziś, cztery miesiące przed wyborami do Bundestagu, to ochrona klimatu rządzi sondażami i programami partyjnymi, a imponujące notowania Zielonych jeszcze ten trend wyostrzyły.
W styczniu br. PWC przeprowadziło ankietę wśród najmłodszej grupy niemieckich wyborców; okazało się, że prawie połowa Niemców w wieku 16–35 lat jest skłonna do podjęcia samoograniczeń w imię ratowania środowiska naturalnego. Mimo trudów związanych z koronakryzysem zwłaszcza młodzi Niemcy nie zrezygnowali ze swoich zielonych postulatów z taką mocą artykułowanych podczas demonstracji klimatycznych od 2019 r. Według ankiety dwie trzecie młodych zgodziłoby się na wybudowanie elektrowni wiatrowych blisko swojego miejsca zamieszkania i pracy, 44 proc. przystało na wyższe o jedną piątą ceny żywności, jeżeli byłaby ona produkowana zgodnie z zasadami zrównoważonego rozwoju, a 42 proc. wyraziło gotowość rezygnacji z podróży na dłuższych dystansach lub ewentualnie na uiszczenie dodatkowej opłaty klimatycznej na bilety samolotowe. Zielony trend zakorzenił się również w innych grupach wiekowych. Potwierdzają to opublikowane na początku maja 2021 r. wyniki ankiet przeprowadzonych przez Urząd Ochrony Przyrody. 65 proc. ankietowanych uznaje ochronę środowiska i klimatu za bardzo ważny temat (dla porównania – problemy związane ze skutkami pandemii koronawirusa za bardzo ważne uznało 62 proc.), a 70 proc. jest zdania, że kwestie klimatu powinny odgrywać większą rolę w kształtowaniu polityki energetycznej państwa. W grupie ankietowanych, którzy przez ostatnie 12 miesięcy korzystali z linii lotniczych, 13 proc. podało, że przynajmniej raz dobrowolnie uiściło opłatę kompensacyjną za emisję dwutlenku węgla. Reszta ankietowanych dyplomatycznie temat przemilczała. Tak czy inaczej, to o tego ekologicznego, świadomego zagrożeń klimatycznych toczy się gra. Pod niego układa się programy wyborcze, za które odda z nawiązką w rachunkach za prąd i inne dobra przydatne do życia.
Gdy spojrzeć na statystyki i preferencje proklimatyczne, a jednocześnie na podwyżki cen energii, które niemieccy podatnicy są zmuszeni płacić w związku z postępującą transformacją energetyczną, pojawia się pytanie o to, czy wszystkich Niemców stać na tak ambitną politykę klimatyczną. Na przełomie roku 2020/2021 rząd federalny wprowadził dodatkową opłatę za emisje dwutlenku węgla (25 euro za tonę), która zwiększyła ceny za energię. Szacuje się, że rodzina z dwójką dzieci w gospodarstwie domowym zużywającym na ogrzewanie mieszkania 20 tys. kWh rocznie zapłaci teraz 108 euro więcej, jeżeli korzysta z ogrzewania gazowego, i 158 euro więcej przy ogrzewaniu olejowym. Opłata emisyjna dotyczy też cen benzyny, więc jazda samochodem również stała się droższa. W ślad za wzrostem cen energii w górę poszła inflacja, która w kwietniu wyniosła 2 proc. Z podobnym skokiem Niemcy miały do czynienia ostatnio dwa lata temu. Z marca na kwiecień 2021 r. ceny wzrosły o 0,7 proc.
Podwyżki są pokłosiem nie tylko wprowadzenia opłat za emisję dwutlenku węgla, lecz także przywrócenia wcześniejszych stawek VAT, które rząd wyjątkowo obniżył na pół roku, licząc na stymulację konsumpcji przyhamowanej w koronakryzysie. Za samą energię Niemcy zapłacili w kwietniu 2021 r. o 7,9 proc. więcej niż w analogicznym okresie minionego roku, a ceny żywności wzrosły średnio o 1,9 proc., do tego eksperci szacują, że w drugiej połowie 2021 r. inflacja w Niemczech wzrośnie do 3 proc. Koszt transformacji energetycznej jest więc spory, a będzie jeszcze wyższy, analizując plan przyjętej dość niespodziewanie w maju nowelizacji ustawy o ochronie klimatu (Klimaschutzgesetz). Ambitny plan przewiduje 65 proc. redukcji emisji dwutlenku węgla do 2035 r., 88 proc. redukcji do 2040 r. i neutralność klimatyczną Niemiec do roku 2045. A ambicje kosztują. CSU już teraz postuluje, by od następnego roku jeszcze podnieść cenę za emisję dwutlenku węgla z 25 do 45 euro. A to siłą rzeczy znowu odbije się na kieszeni zwykłego podatnika. Jeszcze bardziej radykalnie do tematu podchodzi think tank Agora Energiewende, który proponuje, by w kolejnych czterech latach cenę za tonę emisji dwutlenku węgla podnieść do 100 euro. Ten sam ośrodek nalega, by Niemcy wyłączyły swoje elektrownie węglowe nie w 2038 r., jak planowano, lecz osiem lat wcześniej. Jak zauważa portal BR24, przy tak ambitnych planach wypadałoby zwiększyć w takim razie udział energii ze źródeł odnawialnych, by zapełnić luki powstałe po elektrowniach węglowych.
I tu zaczynają się schody. Ponieważ aby rzekomo zwiększyć udział z OZE, trzeba znowelizować ustawę o źródłach odnawialnych, a to już zadania dla ministra gospodarki Petera Altmeiera z CDU. Tymczasem SPD zarzuca swojemu koalicjantowi, że blokuje projekty instalacji kolejnych wiatraków i paneli słonecznych, o czym ma świadczyć spowolnienie prac na tym odcinku w ostatnich latach. Przy czym głównej przyczyny spowolnienia upatruje się w przepisach regulujących zachowanie zbyt dużych odległości między domami a wiatrakami. W swoim programie wyborczym Zieloni już postulują zmniejszenie dopuszczalnej odległości, temat stał się więc nośny. Niezadowolenia z wyników zielonej transformacji nie kryje też WWF. „W przypadającym 24 kwietnia Dniu Energii Odnawialnych nie ma czego świętować. Pozyskiwanie czystej energii z wiatru i słońca drastycznie się w Niemczech załamało. W 2020 r. dobudowano zaledwie (infrastrukturę pozwalającą na pozyskanie – przyp. red.) 6,3 gigawatów. A aby Niemcy osiągnęły swoje cele klimatyczne, potrzeba co najmniej 15–20 gigawatów rocznie. (…) Zamiast tego z 10 największych, europejskich emitentów CO2, sześć znajduje się na terytorium Niemiec” – czytamy na portalu WWF. A jaki jest dziś udział energii z OZE w Niemczech? Według marcowych danych federalnego ministerstwa środowiska zużycie energii odnawialnej brutto w 2020 r. wynosiło 45,4 proc. (wzrost o 3,4 proc. w stosunku do roku 2020), a na inwestycje związane z infrastrukturą i pozyskiwaniem energii z OZE wydano łącznie 11 mld euro. Ministerstwo chwali się, że w 2020 r. ze źródeł odnawialnych wyprodukowano więcej energii niż z gazu, ropy i węgla razem wziętych. Nieprzyjazna energetycznej (ale nie tylko) polityce rządu federalnego gazeta „Junge Freiheit” nieco gasi ten sielankowy obraz, przypominając, że 8 stycznia 2021 r. Niemcy stanęły przed widmem blackoutu, a Federalna Agencja ds. Sieci po tym doświadczeniu uruchomiła dopiero co zamkniętą zgodnie z planem transformacji energetycznej elektrownię węglową Heyden. Elektrownia została wyłączona 1 stycznia 2021 r. (na pięć lat przed planowym zamknięciem), a już tydzień później pracowała pełną parą. By zapewnić bezpieczeństwo energetyczne, takie, które można zmierzyć i przewidzieć. Gazeta przypomina też, że transformacja energetyczna kosztuje Niemcy 25 mld euro rocznie, a przedsiębiorstwa, których nie stać na przeorientowanie swojej produkcji na zieloną, po cichu odchodzą w niebyt. Tak jak założona 192 lat temu fabryka papieru Zander w Bergisch Gladbach, która 1 maja tego roku zwinęła swój papierowy raj, ponieważ nie była w stanie opłacić certyfikatu CO2. Ale po co komu dobry papier. To takie mało transformacyjno-cyfrowe.