Zdaniem tych, którzy z pewnym rozczarowaniem patrzą dziś na minione trzy dekady, oba wyżej wymienione filary były zbyt słabe, by unieść ciężar wieloletnich zaniedbań, wzajemnych pretensji Ossis i Wessis, niezrozumienia i dojmującego poczucia obcości we własnym państwie po stronie Niemców z landów wschodnich. Aż 57 proc. z nich czuje się obywatelami drugiej kategorii. – Państwo niemieckie dla większości żyjących tu ludzi nie jest żadnym punktem orientacyjnym, niczym, z czym można się utożsamić. Ani sercem, ani rozumem – mówi wprost Bettina Röhl, niemiecka publicystka i pisarka.
Röhl widziała upadek muru z bliska. W listopadzie 1989 r. była w Berlinie. Patrzyła na wzruszenie wielu swoich rodaków, łzy w ich oczach. Jej również udzielił się nastrój chwili. 30 lat później smak euforii zwietrzał. W ostatnim w październiku weekendowym wydaniu dziennika „Tagesspiegel” słynna swego czasu łyżwiarka Katharina Witt mówi: „Nas, Niemców wschodnich, po prostu się ignoruje. Jesteśmy niewidzialni”.
Z manierą wszechwiedzącego
– Dzień Jedności Niemiec to dla mnie zgroza, jedna wielka hipokryzja, choć wypowiedziane przez Willy’ego Brandta zdanie, że w 1989 r. zrosło się to, co powinno, uważam za aktualne. Niemcy nie są już odbierane jako zagrożenie, chyba że ktoś się lęka tej dziwnej mieszanki aroganckiej ignorancji z apolityczną gotowością do puszczania wodzów fantazji, w której dziś jesteś weganinem i wrogiem dwutlenku węgla, kiedyś wrogiem komunistów, dziś kapitalistów. I wszystko z manierą wszechwiedzącego – mówi Röhl.
A potem z tematu zjednoczenia płynnie przechodzi do Niemiec A.D. 2019, wszystko się ze sobą zazębia. Migracja, frustracja postenerdowskich miasteczek, poczucie przynależności do najniższej kasty tylko dlatego, że nie szaleje się na punkcie tematów okołogenderowych, nie walczy bohatersko o klimat. A co z narodem? Nie ma narodu, bo samo pojęcie jest naznaczone fatalnym dziedzictwem, jest społeczeństwo, a ludzie odnajdują się w innych koncepcjach i samych siebie, i państwa, pojęcie jedności pozostało abstrakcją. Wchodzimy na kolejny poziom roztrząsania niemieckiej natury. Istnieje coś takiego? Jeszcze nie tak dawno znawcy Niemiec opierali się na teorii, że pozszywane z landów państwo definiowało się jako wspólnota tylko dzięki kulturze. To ona miała być zrębem niemieckiej tożsamości. Jak jest dziś? Przyszedł chyba czas na nowe teorie. Tak jak przyszedł czas na nowe Niemcy.
Śmierć na ekranie
Zastanawiam się nad własnymi wspomnieniami z listopada 1989 r. Fala jednakowo ubranych ludzi objuczonych reklamówkami z dyskontów. Niemców z byłego NRD, z podziwem i niedowierzaniem chłonących przepych norymberskich ulic, domów handlowych, witryn przywodzących na myśl baśniowe krainy, bo jak to w Niemczech – handel szykował się do świąt Bożego Narodzenia już z początkiem listopada. Upadek muru z perspektywy dziecka kojarzył się przede wszystkim z nagłym przypływem ogromnych mas ludzkich, ale nie tylko.
W Boże Narodzenie dokonano egzekucji Nicolae Ceaușescu i jego żony Eleny. Nagranie wideo pokazano również w niemieckiej telewizji publicznej, nasz sąsiad, Rumun, który nie miał odbiornika, wpadł do mieszkania moich rodziców, by „obejrzeć, jak zabijają potwora”. Ten rumuński rozbitek o imieniu Adolf przyjechał do Niemiec na tzw. pochodzenie. Urzędnicy roztoczyli nad nim opiekę, ale Adolf nie był typem, który łatwo się adaptuje. Nie radził sobie szczególnie w swojej nowej ojczyźnie, był sympatycznym, drobnym mężczyzną, który przepraszał, że żyje. Mimo że miał czajnik, robił kawę po turecku, zalewając gorącą wodą z kranu zmielone ziarna. Jak Adolf zapraszał na kawę, sąsiedzi nagle mieli mnóstwo spraw do załatwienia. Kawa u Adolfa to była jednorazowa sztuka. Ceaușescu już leżał na ziemi, nasz rumuńsko-niemiecki sąsiad z twarzą utkwioną w ekranie zastygł na moment, po czym zaczął skakać po pokoju. „W końcu zabili sk*syna!”. Euforia. Pół ulicy słyszało chyba te okrzyki. Była w nich satysfakcja, było coś jeszcze. Ból. Adolf nie mówił, co przeszedł u siebie, zanim trafił pod skrzydła niemieckiego państwa dobrobytu. Można było się tylko domyślać. Następnego Bożego Narodzenia nie doczekał. Znaleźli go powieszonego. Podobno nie radził sobie w zwyczajnym życiu, ale kto to wie. Czasem się zastanawiam, czy ktoś jeszcze o nim pamięta, tam w Rumunii.
Kochanie, mur ci przywiozłem
Nowy mąż modelki Heidi Klum w prezencie ślubnym podarował jej oryginalny fragment muru berlińskiego. To miała być atrakcja ogrodu w Los Angeles. Jak informuje austriacki „Der Standard”, pomysł z murem w amerykańskim ogrodzie nie wszystkim przypadł do gustu. Jedna z niemieckich prezenterek telewizyjnych nie kryła oburzenia: „Pod tym murem rozpaczano, strzelano, patrolowano i umierano. On nie znaczy nic dobrego. A teraz jakby nigdy nic, stoi sobie przed domem Heidi?”. Fragmenty muru są porozrzucane po różnych zakątkach globu. Przez 30 lat mur pracował na opinię cichego hitu eksportowego. Fragmenty zimnowojennej historii mają w swoich zbiorach Japończycy, Amerykanie, Izraelczycy. Nie tylko modelka Heidi i jej pomysłowy małżonek.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Nowe Państwo” numer 11 (163)/2019