Popularność, otoczka artysty już nie legendarnego, ale wręcz kultowego sprawia, że pojawiają się liczne, często sprzeczne relacje z jego życia. Kto zna dotychczas wydane książki biograficzne odnoszące się do Krzysztofa Trzcińskiego-Komedy, otworzy oczy ze zdziwienia, czytając najnowszą autorstwa Magdaleny Grzebałkowskiej. Właśnie „Komeda, osobiste życie jazzu” wydaje się najlepszym, najprawdziwszym, choć chwilami bolesnym opisem życia artysty.
Dlaczego tak się dzieje? Otóż odnoszę wrażenie, że dotychczasowe biografie opisujące życie wybitnego jazzowego pianisty i genialnego kompozytora w pewien sposób miały za zadanie ogrzanie się w cieple słońca bijącego od legendar-nego jazzmana. Wszyscy najlepiej znali jego postać, dokonania, mogło się zdawać, że nawet myśli. Wydana przez Znak książka Grzebałkowskiej idzie pod prąd.
Scenariusz na film
To w zasadzie efekt czegoś, co można nazwać dziennikarskim śledztwem – zmierzenie się z mitami i postawienie tychże w świetle reflektorów. Pisarka nie musi nic udowadniać, bowiem pozycja Komedy i jego dorobek w historii polskiej kultury, ba!, światowej kultury, są utrwalone. Amerykański wątek trudny jest do przemilczenia, a fakt zauroczenia nim i Romanem Polańskim w wielu kręgach tamtejszego przemysłu filmowego – nieprzesadzony.
Grzebałkowska pokazuje Komedę takim, jakim był, docierając do faktów niemal kompletnie nieznanych. Czy zatem podobnie jak w wypadku jej poprzedniego best-selleru, biografii „Beksińscy” (na jej kanwie powstał równie przebojowy film), mamy tutaj gotowy scenariusz do kolejnego frapującego filmu? Mówię wprost – tak. Bo Grzebałkowska ma wspaniały styl narracji sprawiający, że gdy czytamy, stają nam przed oczami obrazy.
Kiedy opisuje jazzową rewoltę drugiej połowy lat 50. minionego wieku, czyniąc to w kontekście obecności Ko-medy w centrum wydarzeń – festiwalu sopockiego roku 1956, migracji jazzu i nadmorskiego festiwalu znad Bałtyku do Warszawy, powstania Jazz Jamboree, całej tej swingującej kontrkultury – nie robi tego na klęczkach. Ale robi to tak, że jakoś dziwnie żałujemy, iż nas w tym tyglu nie było. Podobnie opisuje to wszystko, co działo się w Los Angeles.
Mierzenie się z mitami
Pisarka stosuje wspaniały zabieg warsztatowy. Właśnie tam, gdzie inni zapewne ulegliby pokusie barwnych opisów libacji, wszystkich niekończących się balang, dziwacznych zachowań, frustracji Marka Hłaski, żywotności i wszechobecności duszy towarzystwa, Romana Polańskiego, Grzebałkowska wprowadza rygor chronologiczny: data, godzina, fakty. Gdzieś na czterechsetnych stronach biografia nabiera szybkości, która czytelnika zniewala.
Autorka odważnie mierzy się z mitami, w tym najważniejszym – okolicznościami śmierci Komedy. Chylę czoło, bowiem Grzebałkowska pojechała pod dom, w którym doszło do tragicznego wypadku. Wydarzenia relacjonuje ostatni z żyjących świadków – Andrzej Krakowski. Tak powstaje „wersja pierwsza”, stojąca w sprzeczności z jedyną dotąd obowiązującą, głoszoną przez żonę Komedy Zofię. Co istotne, sama Komedowa przyznaje, że opis wydarzeń zna z relacji Hłaski. Rozbieżności nie zdradzam. Dlaczego Krakowski do tej pory milczał? To wszystko znajdą Państwo w książce.
Historia Orione Lanew West Hollywood, domu Komedy, zdaje się przepowia-dać tragiczność losów innych osób z jego kręgu: rodziny Polańskiego, Wojciecha Frykowskiego i Gibby Folger, Marka Hłaski, Marka Nizińskiego, Jerzego Abratowskiego. Pojawiają się też tam Elżbieta Krakowska i Elana Eden, w tragicznych dniach partnerka Komedy, którą poznał na przyjęciu u Bronisława Kapera, kompozytora muzyki filmowej. Co tu ukrywać, niechęci Zofii Komedowej do kobiety, która zajęła miejsce u boku genialnego pianisty, nie sposób było zamazać. Kilka zawartych w książce zdań ukazuje tragizm sytuacji, w której Komedowa schodzi na drugi plan w czasach, gdy Krzysztof Trzciński-Komeda podbija Amerykę, a jego muzyka gości na szczytach wpływowych rankingów. A może wyjazd do Ameryki był dla Komedy również ucieczką przed żoną?
NIE PRZEGAP: Cała recenzja Piotra Iwickiego w dzisiejszym wydaniu "Gazety Polskiej Codziennie"!