Przy okazji rocznicy katastrofy smoleńskiej znów pojawia się sformułowanie o „prezydenckim samolocie”. Podobnych manipulacji jest więcej.
Wspomniana fraza jest szkodliwa i łatwo ją utrwalić – wszak skojarzenie rodzi się samoistnie – na pokładzie znajdowała się głowa państwa. To (wyjątkowo destrukcyjne dla wyjaśnienia katastrofy) zdejmuje kompetencje za organizacje lotu z rzeczywistych odpowiedzialnych, sugerując wręcz przewinienie ludzi śp. prezydenta. A przecież tupolew należał do 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego i znajdował się w dyspozycji Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, na czele w którego w czasie tragedii stał Donald Tusk. Niestety, nie jest to wiedza powszechna. Sprawa ta była podnoszona wielokrotnie, ale niewiele z tego wynika. Tylko w tym roku w okolicach 10 kwietnia fraza „prezydencki tupolew” znalazła się m.in. na stronach „Gazety Wyborczej”, „Rzeczpospolitej” czy tygodnika „Newsweek”. W ten sposób utrwala się w opinii publicznej nieprawdziwą zbitkę. Trudno mieć złudzenia, że dzieje się tak tylko przez nieuwagę dziennikarzy. Można posunąć się do stwierdzenia, że sprawa jest łudząco podobna do przypadku haniebnego określenia „polskie obozy koncentracyjne”. Tu, poprzez fakt zlokalizowania niemieckich machin zagłady na okupowanych ziemiach polskich, tworzony jest kłamliwy związek frazeologiczny de facto wykluczający odpowiedzialność realnych twórców i wytwarzający szkodliwe wrażenie, że były one dziełem Polaków. I tu, podobnie jak w przypadku „prezydenckiego” tupolewa, rzeczywiście odpowiedzialni za obozy ani myślą walczyć z kłamstwem. Co więcej, media jedynie sprzyjają dezinformacji. Ale podobnych zbitek i przekłamań jest więcej. Ileż to nasłuchaliśmy się o „zbrodniach stalinizmu”, rzekomego okresu „błędów i wypaczeń”, którego istnienie ma niejako zdejmować piętno z komunizmu? Kto z nas nie powtarzał frazy „Związek Radziecki”? Tej powojennej manipulacji, mającej zastąpić tradycyjnie pejoratywne w języku polskim określenie „sowiecki” neutralnym „radziecki”. Tak samo było, gdy propaganda PRL masakrę robotników w Poznaniu czy na Wybrzeżu nazywała „wypadkami poznańskimi” i „wypadkami gdańskimi”. Najnowszym tego typu andronem jest określenie „konflikt na wchodzie Ukrainy” jako opis rosyjskiej agresji na kraj za naszą wschodnią granicą. Przedstawienie tak ataku z użyciem rosyjskiego sprzętu, dowodzenia, liniowych żołnierzy oraz całej infrastruktury propagandowo-informacyjnej to majstersztyk dezinformacji. I tu, tak jak w poprzednich przypadkach, szerzeniu się tej terminologii pomaga fakt, że działania zbrojne toczą się de facto na terenie Ukrainy, a Kijów wciąż nie wypowiedział wojny Federacji Rosyjskiej. Nie zmienia to jednak faktu, że jeżeli czemuś jest blisko do „konfliktu na wschodzie Ukrainy”, to raczej sporowi dwóch przekupek o pietruszkę na targowisku w Kramatorsku niż sytuacji, gdy Kreml okupuje Krym i Donbas oraz zrzuca bomby na ukraińskie wojska. Zyskuje na tym oczywiście Rosja, nawet w warstwie semantycznej odcinając się od wywołanej przez siebie wojny.
Jaka jest na to rada? Zwracać uwagę tym, którzy posługują się podobnymi sformułowaniami nieświadomie, piętnować kłamców i manipulatorów. Samemu dbać o poprawność wypowiedzi. Choć dawno minęły czasy, kiedy wszystkie redakcje gazet i mediów dbały o swój „stylebook”, w którym napisane było wprost, czego unikać czy jak formułować poszczególne kwestie, pewnym można być jednego. O „polskich obozach” i innych bzdurach w „Gazecie Polskiej” nie przeczytacie Państwo na pewno. Bo to rzeczywiście i „Gazeta”, i „Polska” w przeciwieństwie do innych „polskich gazet”.
Źródło: Gazeta Polska
#polskie obozy
#Smoleńsk
#propaganda
#tupolew
Wojciech Mucha