Automatyczne odejście na drugi krąg znad lotniska bez systemu ILS, przy włączonej dalszej radiolatarni, zakończyło się powodzeniem podczas eksperymentu na samolocie Tu-154M nr 102. Obrońcy rosyjskiej wersji wydarzeń nie mają już więc żadnego racjonalnego argumentu, którym mogliby uzasadnić rozbicie się tupolewa pod Smoleńskiem.
Wyniki eksperymentu opisał „Nasz Dziennik”. Jeśli doniesienia są prawdziwe – a eksperci z komisji Jerzego Millera ani sam minister ich nie zdementowali – pozostają w zasadzie tylko dwie możliwe przyczyny katastrofy: awaria samolotu lub zamach.
Przypomnijmy, że komisja sprawdzała podczas eksperymentu na bliźniaczej maszynie (Tu-154M nr 102), czy 10 kwietnia 2010 r. polski tupolew o numerze 101 mógł odejść w autopilocie po naciśnięciu przycisku „uchod” znad lotniska w Smoleńsku. Nie jest ono bowiem wyposażone w system precyzyjnego lądowania ILS, co skłaniało niektórych ekspertów do przypuszczeń, że przycisk mógł w takim przypadku nie zadziałać. Twierdził tak m.in. płk Edmund Klich, polski akredytowany przy MAK, uważając to za jedną z bezpośrednich przyczyn katastrofy. Użycie autopilota przy podchodzeniu do lądowania na lotnisku bez ILS uznali także za błąd Rosjanie przygotowujący raport MAK, choć polscy eksperci w uwagach do tego dokumentu wyraźnie stwierdzili, że instrukcja użytkowania Tu-154 nie zabrania takiego manewru.
Jak się okazało, specjaliści z Polski (z wyjątkiem płk. Edmunda Klicha) mieli rację. Eksperyment przeprowadzony na wojskowym lotnisku w Powidzu wykazał, że przy podchodzeniu do lądowania na autopilocie bez systemu ILS przycisk „uchod” zadziałał prawidłowo i samolot wzbił się do góry.
W Smoleńsku stało się odwrotnie. Nie widząc ziemi, piloci na przepisowej wysokości 100 m podjęli decyzję o odejściu na drugi krąg, czyli o przerwaniu podchodzenia do lądowania. Z jakichś jednak względów maszyna zaczęła w błyskawicznym tempie opadać i po zetknięciu się z drzewami uderzyła w ziemię.
Strach przed eksperymentem
Rzekomy błąd pilotów, mający polegać na użyciu autopilota przy podchodzeniu do lądowania, zaczęto nagłaśniać, gdy upadła podstawowa teza Kremla i rządowych mediów mówiąca o naciskach na pilotów, którzy zostali zmuszeni do próby posadzenia maszyny. Kiedy stało się pewne, że załoga nie lądowała, na gwałt zaczęto doszukiwać się w jej decyzjach błędu, który mógłby zostać przedstawiony jako bezpośrednia przyczyna katastrofy.
Brak reakcji samolotu na decyzję pilotów o odejściu, spowodowany jakoby przez niewłaściwe użycie autopilota, wydawał się idealnym argumentem. Sprawa była na tyle skomplikowana technicznie, że nawet eksperci lotniczy nie umieli się na jej temat jednoznacznie wypowiedzieć, a załoga Tu-154 z oczywistych względów nie mogła się bronić. Gdy jednak eksperci z komisji Jerzego Millera uparli się, żeby zachowanie maszyny w ostatnich kilkudziesięciu sekundach lotu wyjaśnić za pomocą eksperymentu, front polskich obrońców rosyjskiej wersji zdarzeń zwarł szeregi.
Kto bał się doświadczenia, które – jak wielu trafnie przewidywało – obaliło bezpodstawne zarzuty wobec załogi, czyniąc zarazem z raportu MAK bezwartościowy świstek papieru? 18 stycznia 2011 r. Tomasz Hypki ze „Skrzydlatej Polski” mówił dziennikowi „Fakt”:
„Przeprowadzenie symulacji odwzorowującej ten lot jest niemożliwe i niebezpieczne (...). Nie ma gwarancji, jak zachowa się samolot”.
Inny zwolennik kremlowskich tez, były pilot wojskowy Stefan Gruszczyk (który już w maju 2010 r. lansował kłamliwą tezę, że piloci lądowali), mówił w TVN:
„Jestem zdziwiony, czego tak naprawdę ta komisja szuka”. Natomiast Michał Setlak, zastępca redaktora naczelnego „Przeglądu Lotniczego”, przekonywał:
„Pewnie niektórzy spodziewają się, że ten eksperyment może wpłynąć na to, co wiemy o wypadku. Może spodziewają się nawet zakwestionowania raportu MAK. Ale nie ma takiej rzeczy w tym eksperymencie, która mogłaby podważyć raport MAK. Można się w szczegółach nie zgadzać z raportem, natomiast zasadnicza konkluzja jest taka, że złamano przepisy. Pilotowano niezgodnie z procedurami”.
Media wywarły też odpowiedni nacisk na członków polskiej komisji dążących do przeprowadzenia eksperymentu i na odpowiedzialne za jego wykonanie dowództwo 36. specpułku. W styczniu 2011 r. tygodnik „Wprost” opublikował tekst pt. „Pułk w bagnie”.
„Mówią o sobie: klub z Ostroroga. Mieli latać z najważniejszymi osobami w państwie. I latali. A przy okazji fałszowali dokumenty i okradali armię. Dziś jeden z nich bada katastrofę smoleńską, a część nadal lata z VIP-ami” – pisał autor artykułu.
Całość artykułu w najnowszym numerze tygodnika “Gazeta Polska”
Polecamy także rozmowę z Krzysztofem Zalewskim, ekspertem lotniczym, w GazetaPolska.tv
Źródło:
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Grzegorz Wierzchołowski