Wyniki referendum w Holandii to sygnał, że Unia Europejska nie jest już żadną wspólnotą, ale coraz bardziej rozkołysaną łajbą. Jego wyniki pokazują też siłę rosyjskich wpływów w Sojuszu. Sześć lat po tragedii smoleńskiej to sygnał także dla Polski.
Ukraińcy zwariowali. Bo to im źle pod rosyjskim butem było? Alfabet dziwaczny w hieroglify, język też jakby ruski mają. Co im do nas? Co też ich podkusiło, tych słoninojadów, samogonopijów, żeby chwytać za flagi unijne i kłaść się pod kule? Co ich naszło, żeby się do nas pchać, majdany zwoływać? A poszli won! Jeszcze apokalipsę na nas sprowadzić gotowi.
Strzały z Donbasu
Tak mniej więcej odczytuję decyzję części holenderskiego społeczeństwa. W przeprowadzonym tam w środę referendum 61 proc. głosujących opowiedziało się przeciw ratyfikacji przez tamtejszy rząd umowy stowarzyszeniowej Unii Europejskiej z Ukrainą. Choć w referendum wzięło udział zaledwie 32 proc. uprawionych, nie jest wykluczone, że ta decyzja zablokuje naszym wschodnim sąsiadom drogę do wyzwolenia się spod rosyjskich wpływów. Bo choć rząd Holandii nie musi referendum respektować, to pojawił się wreszcie w Europie pretekst, by na Ukrainę spuścić do końca zasłonę milczenia i zapomnienia. I by tym samym znormalizować stosunki z Rosją. I z tego pretekstu skwapliwie będzie się korzystało.
A zdawało się, że będzie całkiem inaczej. Kiedy w lipcu 2015 r. nad kontrolowanym przez prorosyjskich terrorystów Donbasem zestrzelono należący do malezyjskich linii lotniczych samolot Boeing, śmierć poniosły 283 osoby, w tym 193 Holendrów, którzy z Amsterdamu udawali się w podróż do Kuala Lumpur. Toczący się na „dzikich polach”, dotąd ignorowany przez zachodni świat, konflikt został umiędzynarodowiony za pomocą jednej, rzekomo omyłkowo wystrzelonej rakiety. Najemnicy Putina popełnili karygodny błąd. Tak się przynajmniej zdawało.
Bo przecież nie sposób było wytłumaczyć zrozpaczonym, stłoczonym na lotnisku Amsterdam-Schiphol Holendrom, że przecież „nic się nie stało”. Zdawało się, że do sytego społeczeństwa kraju wiatraków i tulipanów dotarło wreszcie, że hen na Wschodzie czai się śmierć. Śmierć, która przyszła teraz spomiędzy kopalnianych szybów Donieckiego Zagłębia Węglowego.
I choć od samego początku wszystko wskazywało na to, że odpowiedzialność za zamach ponosi Federacja Rosyjska, która separatystycznymi rękami i rosyjskimi rakietami prowadzi wojnę w obwodach ługańskim i donieckim, antyrosyjskich głosów nie było zbyt wiele. Holendrzy zareagowali, tak jak przeważnie reagują pacyfistyczne społeczeństwa Europy. Palono znicze, składano kwiaty i rozchodzono się do domów.
Masza wraca do Moskwy
Grzmiała daleka Malezja, ale i tam na trzymanych przez protestujących transparentach można było przeczytać:
„Prezydencie Putin, domagamy się sprawiedliwości dla 298 ofiar”, czy:
„Świat nie jest zainteresowany grą pomiędzy Rosją i Ukrainą”. To ostatnie jest najbardziej wymowne. Kto protestował najostrzej? Ukraińscy emigranci, ich rodziny i przyjaciele – w Kanadzie, Australii, protestowano w krajach bałtyckich, wszędzie tam nazywając Putina terrorystą. Władca Kremla śmiał się zapewne w kułak. Przezornie zabrał jednak z Holandii swoją córkę Maszę, o której wiadomo tyle, że mieszkała w wartym 10 mln zł apartamencie, 30 km od lotniska, z którego w ostatnią podróż wylecieli pasażerowie lotu MH17.
Maszy w Moskwie zapewne było trudno. Był to jednak trud przejściowy, bo już za chwilę okazało się, że mimo błyskawicznego przetransportowania do Holandii ciał ofiar i szczątków samolotu świat zapomniał o tym, kto mógł go strącić. Owszem, pracowały komisje złożone z naukowców, wydawano oświadczenia, wreszcie w październiku 2015 r. końcowy raport wskazał winnego – wystrzelony z kontrolowanych przez prorosyjskich terrorystów, wyprodukowany w Rosji pocisk ziemia–powietrze Buk. Co jednak najważniejsze, raport ów nie wskazał winnych. Jakże mogłoby być inaczej. Nie podano nazwiska żadnego z ewentualnych podejrzanych ani nie wskazano sprawstwa kierowniczego. Masza Putin mogła wracać nad Amstel.
Odpowiedzialni Szojgu i Putin
I choć w lutym tego roku Bellingcat, organizacja zajmująca się dziennikarstwem śledczym, opublikowała własny raport, gdzie wskazano rosyjskich żołnierzy, którzy mieli związek z masakrą MH17, nic się nie wydarzyło. Choć podano ponad wszelką wątpliwość, że samolot został strącony przez pocisk wystrzelony z wyrzutni rosyjskiego 2. batalionu 53. brygady rakiet przeciwlotniczych, choć ujawniono fotografie wyrzutni Buk w pobliżu miejsca strącenia samolotu, nic się nie stało. Choć podano nie tylko tożsamość dowódcy batalionu, który miał stać za wystrzeleniem rakiety, za winnych uznano także dowódcę jednostki rakietowej Zachodniego Okręgu Wojskowego Aleksieja Zołotowa, ministra obrony Siergieja Szojgu i ojca Maszy, Władimira Władimirowicza Putina, zwierzchnika rosyjskich sił zbrojnych, nic się nie stało. Holendrzy nie wyszli na ulicę. Ambasada Rosji w Malezji także nie stała się obiektem ataków. Wiadomo, wszak samoloty nie spadają co chwilę (choć akurat w wypadku malezyjskich nie jest to takie pewne), a Rosji drażnić nie wolno, ale wręcz przeciwnie.
Cień Kremla za referendum
O tym, że Rosji drażnić nie wolno, świadczy także pośrednio wynik środowego referendum nad Amstel. Oto oświecone społeczeństwo zachodniej Europy zadecydowało, że nie chce widzieć u siebie „ukrów”. I choć z samego CIA płyną informacje, że za organizatorami referendum (organizacja Geen Peil) mogą stać ludzie powiązani z Kremlem, nikt się tym zbytnio nie przejmuje. Podawane przez angielski „Telegraph” informacje na ten temat zostały praktycznie zignorowane.
Lider Geen Peil, Jaan Roos, powiedział swego czasu, że to „Unia Europejska przez chęć podpisania umowy stowarzyszeniowej doprowadziła do wojny domowej na Ukrainie”. W tym błahym zdanku są aż dwa kłamstwa. To Ukraińcy sami wyszli na ulice, widząc w oddalającej się za sprawą decyzji Wiktora Janukowycza umowie stowarzyszeniowej jedyną szansę na poprawę swojego losu. Na Ukrainie nie ma też żadnej wojny domowej. Trwa rosyjska agresja, o której zresztą coraz mniej się mówi. Zresztą trwa ona nie tylko na froncie w Donbasie. Trwa w mediach europejskich, trwa w gabinetach rządów państw Unii Europejskiej. Trwa także na odcinku holenderskim, gdzie 30 proc. biorących udział w środowym referendum świadomie lub nieświadomie wzięło w niej udział.
Polska zna unijną obojętność
Holenderskie referendum nie oznacza, że Ukraina wypada całkowicie z europejskich torów. Tymczasowa umowa stowarzyszeniowa UE z Kijowem będzie na razie obowiązywała. Ta fuszerka (ulepiona zresztą na fali pomajdanowego wzmożenia emocjonalnego) na pewno nie będzie trwała w nieskończoność. Holenderskie „nee” zakłóci jeszcze bardziej proces reform na Ukrainie i pogłębi tamtejszy kryzys polityczny.
Ta cała historia jest nauczką i dla nas. Właśnie mija sześć lat od tragedii smoleńskiej, w której poległa elita kraju będącego członkiem Unii Europejskiej. Co zrobiły inne państwa wspólnoty, by pomóc nam w wyjaśnieniu przyczyn Smoleńska? Co zresztą robią teraz? Czy nie traktują nas, Polski i szerzej, Europy Środkowo-Wschodniej, jak członków „gorszego sortu”? Czy nie są gotowi, by przehandlować nas przy byle okazji?
Wiemy przecież, że Niemcy i ich akolici po cichu się modlą, by udało się wreszcie znieść sankcje wobec Rosji i wybudować gazociąg Nord Stream II, nie bacząc na jedność Sojuszu. Nie drażnią więc Rosji. A Unia nie prowadzi rozumnej polityki wspólnotowej, emigracyjnej ani żadnej innej. To nie jest zresztą Unia, o jaką walczyli i ginęli bojownicy majdanu. Tej Unii Europejskiej nie ma. Jest dogorywający biurokratyczny domek z kart, który przy współudziale Kremla zburzą w końcu sami jego mieszkańcy.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Wojciech Mucha