Afera Burego i Kwiatkowskiego tym różni się od pozostałych, że jak żadna inna pokazuje, iż za rządów PO i PSL nie można było awansować na najważniejsze stołki w państwie bez dopuszczania się czynów narażających na prokuratorskie zarzuty. A jeśli na każdego ważnego decydenta były haki, to znaczyło, że ci, którzy trzymają w garści służby oraz media, mogą próbować zrobić z niego swoją marionetkę. Albo – gdy się nie zgodzi – skompromitować i usunąć - pisze w najnowszym numerze "Gazeta Polska".
Krzysztof Kwiatkowski marionetką nie został. Miał w swojej karierze z ostatnich lat okres zły: jako minister sprawiedliwości nie walczył o sprawę wyjaśnienia Smoleńska. Miał też czas dobry –
zrobił z NIK najlepiej działającą w państwie instytucję. Owszem, konkurencji wielkiej ona nie miała, ale też żaden inny polityk wywodzący się z PO nie wyciął partii-karmicielce takiego numeru. Wszyscy inni uznali regułę, iż państwo nie istnieje i bronimy wyłącznie partyjnych interesów, za obowiązującą.
Dlatego casus Kwiatkowskiego jest tak ważny dla oceny tej władzy. Jest ostatecznym dowodem, że za rządów PO–PSL stworzono szczelny system selekcji negatywnej, w którym urzędnik musiał przyjmować mentalność elit III RP za swoją. Jeśli ktoś taki jak Kwiatkowski nie był do końca „swój”, to – takie sformułowanie pada w rozmowie dwóch polityków PSL – był „dociskany kolanem”.
Więcej w najnowszym numerze tygodnika "Gazeta Polska".
Źródło: Gazeta Polska
Piotr Lisiewicz