Doskonałe zabezpieczenie miejsca wypadku oraz wraku, rzetelna dokumentacja zdarzenia, szczegółowa analiza części samolotu w laboratorium... To nie jest opis działań polskich i rosyjskich służb po katastrofie w Smoleńsku, lecz czynności podjętych po lotniczym wypadku w Topolowie - pisze „Gazeta Polska”.
–
Warunki, w jakich prowadzone jest śledztwo po katastrofie 10 kwietnia 2010 r. polskiego Tu-154, nie odpowiadają zachodnim standardom – mówił już w maju 2010 r. znany francuski ekspert ds. katastrof samolotowych Gerard Feldzer.
Zaznaczał on wówczas, że fakt, iż miejsce katastrofy nie zostało odpowiednio zabezpieczone, może przekreślić szanse na poznanie jej przyczyn. Późniejsze kontrowersje związane z badaniem tragedii smoleńskiej udowodniły słuszność słów Francuza.
Topolów – precyzja i rzetelność
Feldzer nie mógłby mieć jednak żadnych zastrzeżeń
do procedur, jakie wdrożono po wypadku niewielkiego samolotu piper navajo pod Topolowem (woj. śląskie). Przypomnijmy: w sobotę, 5 lipca 2014 r., transportująca spadochroniarzy maszyna rozbiła się kilka minut po starcie. W wyniku katastrofy zginęło 11 osób.
Akcja ratownicza i początkowy etap badania przyczyn tragedii przebiegły wzorowo: wkrótce po zdarzeniu na miejscu pojawili się ratownicy (którzy z pomocą mieszkańców wsi uratowali jedną osobę), strażacy i siedmioosobowy zespół prokuratorów, prowadzący na miejscu czynności procesowe. Jak informowała Informacyjna Agencja Radiowa –
„śledczy m.in. zabezpieczali na lotnisku w Rudnikach dokumentację dotyczącą prowadzonego przez szkołę spadochronową kursu, wykonywanego lotu i stanu maszyny. Prokuratorzy wstępnie oglądali też miejsce katastrofy, jednak czekali na grupę ekspertów z Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych (PKBWL), by wspólnie zdecydować o harmonogramie szczegółowych czynności. Chodziło o decyzję, czy prowadzić szczegółowe oględziny jeszcze w nocy, czy wobec możliwości deszczu np. zakryć wrak plandekami i zaczekać do niedzieli". Prokuratorzy przystąpili też do oględzin zwłok na miejscu katastrofy, ale tylko tych, które znajdowały się poza wrakiem.
Ciała, które pozostały wewnątrz samolotu, badane były we współpracy z ekspertami PKBWL.
Następnego dnia po wypadku (w niedzielę) specjaliści PKBWL oddzielili silniki, przekładnie i śmigła maszyny od reszty wraku. To był jednak dopiero początek szczegółowych badań.
„W poniedziałek ze szczątków samolotu wydobyto też i zabezpieczono elementy jego wyposażenia elektronicznego, z których być może uda się odczytać informacje o przebiegu i parametrach lotu. We wtorek oddzielone od wraku silniki i inne urządzenia mają być przewożone do specjalistycznych badań” – donosiła Polska Agencja Prasowa. Elementy elektroniki, silniki i śmigła trafiły do laboratorium, gdzie poddano je dokładnym analizom.
Co się stało z pozostałymi fragmentami wraku? Zgodnie z zapowiedziami – rozbity samolot przykryto plandekami, by opady atmosferyczne nie zatarły żadnych mikrośladów. Radio RMF FM informowało
: „Miejsca wypadku strzegą policjanci. Pilnują, żeby nikt nie wchodził na teren katastrofy. To miejsce jest specjalnie zabezpieczone, ogrodzone taśmami”. We wtorek 8 lipca części wraku, które nie zostały oddzielone i rozmontowane do laboratoryjnych badań, przewieziono do zadaszonego miejsca. A nie kto inny, tylko dziennikarze „Gazety Wyborczej” pisali:
„Gdy prokuratorzy i eksperci komisji lotniczej będą mogli już opuścić teren katastrofy, do pracy przystąpią strażacy: przeszukają teren, czy nie przeoczono jakichś elementów wraku, czy nie pozostały na miejscu przedmioty należące do ofiar, oczyszczą miejsce, zneutralizują ewentualne wycieki oleju lub resztki paliwa i przekażą teren właścicielowi”.
Tupolew – niszczejący wrak
Podjęte na miejscu wypadku w Topolowie działania to elementarz, jeśli chodzi o zabezpieczanie dowodów podczas badania przyczyn katastrofy lotniczej. Niestety – nie dla ekspertów zajmujących się katastrofą smoleńską.
Dość powiedzieć, że niemal żadna z czynności, które przeprowadzono w Topolowie, nie została w Smoleńsku wykonana poprawnie.
Nie zabezpieczono chociażby podstawowej dokumentacji; nie została ona też przekazana stronie polskiej przez Rosjan. Polscy eksperci nie dostali np. dokumentu określającego minimalne warunki do lądowania na lotnisku w Smoleńsku, jak również dziesiątków innych kluczowych dokumentów. W pkt 1.15 polskich uwag do raportu MAK nasi specjaliści napisali, że strona rosyjska „nie przekazała stronie polskiej informacji o czynnościach dochodzeniowych prowadzonych na miejscu wypadku i stosownej dokumentacji miejsca zdarzenia przed przemieszczeniem ciał ofiar wypadku”.
Na skandal zakrawa również „zabezpieczenie” wraku polskiego samolotu na lotnisku w Smoleńsku. Zamiast przewieźć szczątki maszyny do hangaru,
zrzucono je na płytę lotniska, pod gołym niebem. Wrak przykryto brezentową plandeką
dopiero w... październiku 2010 r., a więc pół roku po katastrofie. Pod brezentem znalazły się jednak tylko większe części, bo mniejsze fragmenty maszyny pozostawiono obok. A ówczesny szef MSW i przewodniczący państwowej komisji badającej katastrofę Jerzy Miller wyjaśniał:
– To nie jest tak, że wrak jest niezbędny. Niezbędne jest pozyskanie informacji, które pozwalają postawić diagnozę o głównych, podstawowych przyczynach wypadku.
Wcześniej zaś – gdy resztki Tu-154 znajdowały się na miejscu katastrofy – samolot niszczono, m.in. wybijano jego szyby. Działo się to 11 kwietnia 2010 r., czyli zaledwie kilkadziesiąt godzin po tragedii, gdy nie przeprowadzono jeszcze żadnych poważnych badań wraku. Analiza szczątków maszyny była zresztą wtedy niewykonalna, bo pierwszą próbę podniesienia największego fragmentu Tu-154 podjęto dopiero 12 kwietnia.
Na domiar tego, w czasie gdy demolowano wrak, wciąż znajdowały się w nim szczątki ofiar. Jak informował prokurator generalny Andrzej Seremet, do 12 kwietnia wyciągnięto zwłoki jedynie 87 z 96 osób.
Ciała ofiar znajdowano zresztą pod Smoleńskiem jeszcze przez długi czas. 23 września 2010 r. polscy prokuratorzy wojskowi oficjalnie przyznali, że na miejscu katastrofy smoleńskiej wciąż odkopywane są szczątki pasażerów tragicznego lotu. Równie skandalicznie wyglądała kwestia sekcji zwłok ofiar. W lipcu 2010 r. płk Zbigniew Rzepa z prokuratury wojskowej
ujawnił, że nie uczestniczyli w nich ani polscy śledczy, ani patomorfolodzy.
Więcej w najnowszym wydaniu tygodnika „Gazeta Polska”
Źródło: Gazeta Polska
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Grzegorz Wierzchołowski