Nie usłyszymy już radosnego ćwierkania nad fantastycznymi perspektywami rodzin bez dzieci (i wrednych wiewiórek), nad pozbawionych dymów i spalin miastami, nad talerzami pełnymi pędraków i wodorostów, nad nowym zielonym rajem, nad wzajemną miłością miejscowych i imigrantów. Nie tak miało być. Widownia nagle odkryła, że została nabita w butelkę. Aktorki i piosenkarki zrywają z głów peruki, przeżywają „szok”, sponsorzy nie potrafią ukryć frustracji, spikerzy stają są cieniami samych siebie. Tyle karier zawisło nagle w powietrzu, tyle pieniędzy poszło w błoto. Gdy słupki oglądalności gwałtownie się rozpłaszczają, powraca pytanie o sens maskarady, wesołkowatego udawania, że podbiliśmy świat i dla ciemnych mas jesteśmy wyrocznią. To nie tylko zerwanie masek i ukazanie tandety medialnego teatru, to początek powrotu widzów do myślenia na własny rachunek. Tego sponsorzy wielkiego show w mediach nie przewidzieli i tego boją się najbardziej. W Polsce słychać: „W naszym fachu nie ma strachu”, ale statystyki są nieubłagane.