Poranek 1 sierpnia 2024 roku przyniósł wiele informacji związanych z obchodami Powstania.
Wśród nich wybijały się te o wspaniałym przyjęciu weteranów, którzy przybyli samolotami z zagranicy, wielki gest Donalda Tuska, który z pompą ogłosił, że przekaże na rozbudowę muzeum Powstania te same miliony, które PiS zapisał na ten cel w budżecie, wreszcie wiadomość o zamalowaniu muralu wykonanego specjalnie z okazji tego właśnie dnia. Mural, umieszczony na tzw. Patelni, miejscu spotkań i przesiadek setek tysięcy warszawiaków, położonym przy głównym skrzyżowaniu i jednej z dwóch najważniejszych stacji metra, powstał kilkanaście dni wcześniej. Był dość prosty w formie i starannie wykonany. Był… i zniknął, zamalowany szarą farbą prawdopodobnie w nocy z 31 lipca na 1 sierpnia. Po wielu pełnych oburzenia głosach władze miasta przeprosiły, tłumacząc się stałymi uzgodnieniami z firmą odpowiadającą za ten kawałek ściany, i obiecały, że do godz. 17 coś tam jednak umieszczą. Wspaniały gest, jakby nie można było jeszcze kilku dni zaczekać z niszczeniem okolicznościowej dekoracji. Uzgodnieniami z firmami i ekologią władze miasta tłumaczą też fakt, że po raz pierwszy ogień na kopcu Powstania Warszawskiego nie będzie się palił przez 63 dni, tylko w wybranych datach, bodaj trzech. Tego wymagać ma specyfika warunków zrewitalizowanego miejsca. Faktu, że przez dwa miesiące powinien się tam palić płomień, nie dało się najwyraźniej przewidzieć, planując remont. Ale, powiedzmy sobie szczerze, mogło być gorzej, władze stolicy mogły ogłosić, że o 17 syreny nie zawyją, by nie przestraszyć fanek występującej tego dnia w warszawie amerykańskiej gwiazdy pop – Taylor Swift. Przecież jeszcze 20 lat temu nie zatrzymywały się nawet auta. Powtórzę: mogło być gorzej. I pewnie będzie, jeśli w tym tempie postępować będzie ahistoryczna, prowadzona "German friendly", agenda rządzących liberałów.