Miał być chwytliwy temat zastępczy dla reparacji. Niemieckie media, a za nimi polskie, szumnie zapowiadały wizytę Olafa Scholza w Warszawie jako tę, która ostatecznie zamknie kwestię zadośćuczynienia dla 40 tys. Polaków, którzy przeżyli piekło okupacji.
Nic z tego. Nawet w tym aspekcie nie było konkretów – żadnych kwot ani dat. Konsultacje międzyresortowe posłużyły do tego, że polski premier jawił się jako jeden z nielicznych obrońców niemieckich interesów w Europie. Donald Tusk stanął w obronie kanclerza, który traci poparcie w swoim kraju. Polityk SPD jest osobą, co tu dużo pisać, skompromitowaną, po tym jak współpracował z Rosją Władimira Putina jako zastępca Angeli Merkel, a tygodniami po inwazji Kremla na Ukrainę biernie przyglądał się mordom dokonywanym na cywilach u naszego wschodniego sąsiada. Jeśli Donald Tusk miał potwierdzić swój status jako obrońcy niemieckiego prestiżu, to niewątpliwie przyjazd Olafa Scholza mógł temu posłużyć – jak i zabezpieczeniu interesów Niemiec w sprowadzaniu rosyjskiej ropy do Rafinerii Schwedt. Innych zalet z przyjazdu kanclerza nie widać.