Na kilkanaście dni przed wyborami do Parlamentu Europejskiego rządzący prowadzą artyleryjski ostrzał PiS i Zjednoczonej Prawicy z dwóch stron. Partii Jarosława Kaczyńskiego w oczach wyborców zaszkodzić mają absurdalne zarzuty o rzekomą prorosyjskość ze strony tych, którzy sami uskuteczniali kilkuletnie zbliżenie z Moskwą. Ludzie Zbigniewa Ziobry z kolei flekowani są tematem Funduszu Sprawiedliwości. Pierwsza z tych narracji wydaje się szczytem politycznej hipokryzji, druga dla „letniego” wyborcy wyglądać może bardziej wiarygodnie. Dla funkcjonowania państwa szkodliwe są jednak obie.
Zacznijmy może od Funduszu Sprawiedliwości. Instytucja powołana w celu wspierania ofiar przestępstw i działalności na ich rzecz prowadziła szeroko finansowanie rozmaitych zaangażowanych podmiotów. Czasem pieniądze trafiały w miejsca, których związek z obszarem zainteresowania funduszu nie jest oczywisty, i jest to dziś bardzo brutalnie wykorzystywane. Równocześnie rządzący zarzucają poprzednikom finansowanie partnerów, wybranych według klucza światopoglądowego, a także nieodpowiednich i niekwalifikujących się do uzyskania publicznego wsparcia. Przy czym, jak pokazuje przypadek uwięzionego i traktowanego w sposób odbiegający od standardów państwa prawa ks. Michała Olszewskiego, to właśnie dziś te kwalifikacje oceniane są według towarzysko-politycznego klucza.
Kilka dni temu dowiedzieliśmy się wręcz o śmierci jednej z osób poddanych polityczno-medialnej nagonce. Politycznie ten kierunek ataku może być o tyle skuteczny, że wpisuje się w obecny w polskim myśleniu o polityce, latami wpajany do głów obywatelom „panświnizm”. Dużo tu nazwisk, jeszcze więcej oskarżeń, którym towarzyszą spore kwoty – a wszystko, choć oparte na naciąganych tezach, potwierdza społeczne przekonanie, że oto politycy kradną. Tym samym sprawa Funduszu Sprawiedliwości może zaszkodzić Suwerennej Polsce, a pośrednio również PiS.
Zaczynają się już zresztą próby sklejenia z tematem Jarosława Kaczyńskiego, całkowicie dęte – przedmiotem nagonki stał się fakt, że z Funduszu Sprawiedliwości przyznano dotację jednemu w większych stołecznych szpitali, pozostającym w gestii resortów siłowych rządu, w którym, jak wiele innych osób, leczony był prezes PiS. Problem w tym, że Jarosław Kaczyński leczył kolano, a jak komentował w mediach społecznościowych poseł Michał Woś, „szpital zgodnie z prawem dostał środki na sprzęt umożliwiający ratowanie ludzi z urwanymi kończynami”. Tylko – ile osób przeczyta jego wpis, a ile pozna sprawę z opisujących to pod tezę mediów?
Wytoczenie dział ma miejsce akurat wtedy, gdy rząd rezygnuje z części środków na KPO, np. na produkcję leków w Polsce, a obywatelom i całym branżom odbiera wsparcie powiązane z dramatycznym wzrostem opłat, a więc kosztów utrzymania i prowadzenia działalności gospodarczej. Lecz cała ta operacja będzie miała prawdopodobnie jeszcze inny, głębszy i niszczący dla tkanki społecznej skutek: osoby chcące zajmować się pomocą innym, czy to oddolnie, jako społecznicy w rodzaju ks. Michała Olszewskiego, czy z poziomu administracji, dwa razy się zastanowią, czy w ogóle warto się angażować. Bo okazuje się, że w liberalnej Polsce zaraz zostanie uznane to za przestępstwo usprawiedliwiające szykanowanie.
Od czasów rządu Jana Olszewskiego polska prawica oskarżana była o rusofobię i szpiegomanię. Gdy jej główną siłą polityczną stało się PiS, ugrupowanie to natychmiast obrały za cel ataków środowiska powiązane z PRL-owskim systemem. To oczywisty fakt. Ta uległość polskich elit z lat 90. wobec postsowietów miała swoje etapy: pomysły Lecha Wałęsy na zatrzymanie tu rosyjskich wpływów nawet po wycofaniu „czerwonych” wojsk i szkodliwa dla bezpieczeństwa koncepcja NATO-bis. Potem uzależnienie gospodarcze, przede wszystkim gazowe, z błogosławieństwem Donalda Tuska dokonywane przez wicepremiera Waldemara Pawlaka. Wreszcie nadszedł reset – jednostronne otwarcie na Rosję, jej służby i politykę historyczną z dramatycznym akcentem w postaci Smoleńska i będącego jego następstwem pseudo-śledztwa.
Wszystko jest tak dobrze znane i tak dobrze udokumentowane, że nie ma tu miejsca na żadne wątpliwości. I choć tamte momenty z lat 2007–2013 zostały szerokiej publice pokazane w przystępny i profesjonalny sposób – na podstawie dokumentów – w serialu Michała Rachonia i Sławomira Cenckiewicza, to odbyło się to stosunkowo późno. W tym czasie powołano komisję mającą wyjaśniać rosyjskie wpływy w polskiej polityce. I choć zarówno produkcja telewizyjna, jak i to gremium składały się z obeznanych w temacie ludzi, to zbliżające się wielkimi krokami wybory pozwoliły opozycji wytworzyć narrację o politycznym ataku wymierzonym w Donalda Tuska. Był to kamyczek, który pozwolił w efekcie odsunąć PiS od władzy. Proszę zauważyć: Platforma Obywatelska nie powtarza błędu PiS, nie czeka na ostatnią chwilę – atak rozpoczyna natychmiastowo, zaledwie kilka miesięcy po przejęciu władzy. I choć w przeciwieństwie do poprzedników nie ma do tego żadnych podstaw i praw, idzie w zaparte, w kolejnych dniach zaostrzając retorykę i powołując swoją komisję.
Oliwy do ognia dolał niedawny haniebny spot wyborczy z wykorzystanymi katyńskimi czaszkami. Ciągle padają stwierdzenia, że prezes PiS znalazł się w sferze rosyjskiego oddziaływania, a nawet mieliśmy małą zapowiedź delegalizacji największej partii opozycyjnej. Kampania ta częściowo jest odbiciem bardzo podobnej sytuacji, rozgrywającej się obecnie w Niemczech. O ile jednak tam od lat grająca na rzecz Rosji socjaldemokracja oskarża o własne winy faktycznie prorosyjską AfD, o tyle w Polsce najbardziej medialną przewinę przypisuje się jedynej sile politycznej, która przez lata walczyła z tym zjawiskiem i piętnowała je, obrywając za… rusofobię.
Trudno wyobrazić sobie, by wyborcze konsekwencje tej hucpy były poważniejsze niż większa mobilizacja betonowego elektoratu PO, równocześnie jednak cała ta propagandowa akcja podmywa fundamenty bezpieczeństwa państwa. „Po wejściu do akcji Pytla i Piątka myślę, że polityczny cel operacji »prorosyjski PiS« został osiągnięty: już teraz żadne oskarżenia o prorosyjskość nie będą traktowane poważnie” – pisał na portalu X przedsiębiorca Cezary Kaźmierczak, odnosząc się do faktu, że twarzami opowieści uczyniono dwie mało wiarygodne osoby, z których jedna znana jest jako oficer balujący z delegacją FSB i fotografujący się w bolszewickiej czapce oraz pisarz mitoman, snujący dramatyczne opowieści i stawiający oskarżenia mające liche podstawy. W zeszłym tygodniu gen. Piotr Pytel udzielił długiego wywiadu „Newsweekowi”. Jaki jest cel tej operacji, tłumaczy Dawid Wildstein. Nie chodzi tu jedynie o PiS, ale „(…) o wywołanie jak największego chaosu informacyjnego. Jak najgłębsze zainfekowanie polskiej debaty publicznej największymi fejkami, absurdami, spiskowymi teoriami. Po co? By temat wpływów rosyjskich w Polsce po prostu zniknął. Żeby został sprowadzony do histerii, spisków, awantury politycznej. By nikt go nie traktował poważnie”. Scenariusz eskalacji wojny zawsze jest możliwy, dlatego tym bardziej niebezpieczna jest ta zabawa zapałkami, w której igra się polskim bezpieczeństwem. Na domiar złego, za nie odpowiadają funkcjonariusze uwikłani w postsowieckie zależności, a ci, którzy próbowali odsunąć ich raz na zawsze od życia publicznego – zamiast kontynuować pracę odpowiadać muszą na coraz bardziej bezczelne i absurdalne ataki.
W obu tych medialnych operacjach jest wreszcie dostrzegalny element cyrku. Społeczeństwo ma rozmawiać o agentach i złodziejach, choćby nawet widziało ich po stronie rządu, byle tylko nie dyskutowało o podwyżkach cen za energię lub o konsekwencjach przyjętego niedawno paktu migracyjnego przez Unię Europejską. Te dwie kwestie mogą wszak diametralnie wpłynąć na nastroje wyborcze przed eurowyborami i decydującym starciem o prezydenturę.