Donald Tusk pojechał na granicę z Białorusią, by spotkać się ze strażnikami granicznymi. Mówił w stylu Mateusza Morawieckiego, Mariusza Błaszczaka czy Mariusza Kamińskiego. I chwała mu za to, że stawia na obronę polskich granic przed atakiem hybrydowym przy użyciu imigrantów, trwającym już od blisko trzech lat.
Nie można jednak odejść od tego, co lider Koalicji Obywatelskiej o dokładnie tej samej sytuacji miał do powiedzenia wtedy, gdy Alaksandr Łukaszenka i Władimir Putin zwozili nam w prezencie tysiące cudzoziemców. Wtedy byli to „biedni ludzie”, „szukający swojego miejsca na ziemi”, a retoryka wzmocnienia sił obronnych była „propagandą”, obliczoną na efekt wewnętrzny. Mur na granicy miał przecież nie powstać „ani w rok, ani w trzy lata” – cytując klasyka. Wypadałoby powiedzieć jedno słowo – „przepraszam”. I dorzucić: „Myliłem się”. Na to jednak nie stać Donalda Tuska. Jest politykiem wyprutym z samokrytycznego spojrzenia, uważa, że cały świat jest przeciwko niemu. Szczerze mówiąc – nie wiem, jak szef rządu mógł patrzeć w oczy strażnikom granicznym. Tym samym, których Agnieszka Holland i reszta celebrytów kłamliwie oskarżała o największe zbrodnie, bez jakiejkolwiek reakcji wizytatora posterunku przy granicy z Białorusią.