Od 2014 roku mija, jak nietrudno policzyć, dekada. Po drodze mieliśmy w Polsce zmianę władzy, w Polsce i na świecie natomiast coś w rodzaju geopolitycznego przebudzenia. Przestrogi, które chwilę wcześniej nawet w kraju budziły raczej złość i prowokowały reakcje, odwołujące się do ludzkich obaw. Wręcz tchórzostwa, jak materiały wyborcze ludowców z hasłem „PiS = wojna z Rosją”.
10 lat temu wszystko zmieniło się trochę, interesy Rosji i Niemiec zaczęły się częściowo rozchodzić i właśnie na tyle, na ile Berlin nie był już pewien Moskwy, na tyle polityczny mainstream dostał koncesję, by Putina krytykować. Nie zapraszano więc go już do NATO, nie pisano aktów poddaństwa w „Wyborczej”, choć też nie do końca tak było, bo przecież materiały o dzierżymordzie z Kremla jako ikonie sportowego trybu życia i męskości niektóre portale wrzucały nam jeszcze w styczniu 2022 roku. Kolejna napaść na Ukrainę mogła to wszystko skończyć, Putin nie odbierał już telefonów, więc na salonach zapanował gniew. Tyle że choć Ukraina nie padła w trzy dni, to i Rosja pod ciężarem własnej wojny upaść nie może, a Zachód, po swojemu głupi, znów bardziej obawia się, że na tym wszystkim za bardzo rosną Ameryka i jej europejscy sojusznicy. Szykuje więc własną politykę obronną, w której za antyrosyjskimi hasłami kryje się treść wymierzona bardziej w USA niż w postsowietów. Jeśli ktoś nie wierzy, niech spojrzy na kwestię budowanej przez nas w porozumieniu z Wielką Brytanią i USA obrony przeciwlotniczej i planów umieszczenia u nas broni atomowej w ramach Nuclear Sharing. Wszystko to idzie do kosza, by rząd mógł podlizać się Niemcom, choć ich plan obrony jest dużo mniej zaawansowany i wbrew nazwie mało atrakcyjny dla Europy.
Argumentem przeciw dzieleniu atomu z Amerykanami znów jest możliwość wywołania gniewu Rosjan, za chwilę ktoś powie pewnie o amerykańskim imperializmie. 10 lat na marne?