Czasy nieciekawe sprzyjają myśleniu o dziwnych rzeczach. I tak zacząłem się zastanawiać, jak wyglądałby stan wojenny, gdybyśmy mieli do dyspozycji współczesne media społecznościowe.
Ktoś napisałby (ba – ktoś napisał, bo zadałem to pytanie na Twitterze), że przecież zostałyby natychmiast wyłączone. Fakt, współczesne reżimy na ogół ograniczają dostęp do tego typu portali, jest to przecież niepoddający się prawie nigdy stuprocentowej kontroli nośnik informacji. Ale czy rzeczywiście byłoby to potrzebne? Jeśli tak, to raczej z lenistwa i dla świętego spokoju dyktatury niż po to, by ułatwić jej kontrolę nastrojów. Popatrzmy na to, co dzieje się po zatrzymaniu ministrów Wąsika i Kamińskiego. Mamy oczywiście emocje ich przyjaciół i tysięcy Polaków, którzy doceniają ich służbę. Mamy apele symetrystów, którzy zwracają uwagę na to, że może nie wypada tak źle życzyć i tak obrażać ludzi mających swoje zasługi, bynajmniej nie tylko z lat ostatnich. I mamy cała tę e-tłuszczę, życzącą im wszystkiego co najgorsze i najbardziej obrzydliwe, co w swoich chorych wizjach wyobrażają sobie publicznie, często pod nazwiskiem, bo czego mieliby się bać? Policji, która płynnie przeszła pod nowe rozkazy ręcznie sterowanej prokuratury Bodnara?
Tyle o współczesności, wróćmy do głównego pytania. Odpowiedź, przynajmniej moja, nie jest zbyt budująca. Obawiam się, że duch oporu zostałby złamany dużo szybciej i dużo głębiej, gdyby opozycjoniści mieli codzienny kontakt z tysiącami trolli, konformistów i miłośników silnej ręki. Okrutnego, obliczonego na psychiczne (i fizyczne również, choć najchętniej cudzymi rękami) wdeptanie oponenta w ziemię. Czegoś, co nie zawsze i nie u każdego zostaje bez śladu, bo nie każdy jest na to gotowy. Podział „my i oni” był chyba prostszy do zniesienia, niż ta szarpanina w bulgocącej niczym najgłębsze pokłady piekła mazi internetowej społeczności kibiców przemocy.