Listopad, a zwłaszcza jego druga połowa, to „black weeks”, czas wyprzedaży. Wygląda na to, że ten zwyczaj wszedł do Polski nie tylko na poziomie portali i galerii, lecz także planowanej przez szykującą się do władzy ekipę polityki.
Tak rozumieć trzeba to, co zrobiono pod koniec ubiegłego miesiąca z Orlenem, gdy w jeden dzień koncern i jego udziałowcy, więc i państwo polskie, stracili miliardy. Ktoś też pewnie zarobił, jak to z krachami bywa, tylko czy będziemy mieli jeszcze instytucje chcące to badać? Komisje śledcze na razie zajmować się będą polowaniami na przeciwników Donalda Tuska, inne sprawy muszą zaczekać. Orlen już stracił dużo, a politycy zapowiadają, że zabiorą mu więcej – z kasy i z pozycji na rynku. Finałem będzie zapewne sprzedaż grubo poniżej wartości i oddanie sektora paliw komuś z zewnątrz. I tak oto czarne tygodnie staną się miesiącami, potem latami. Być może nawet zupełnie dosłownie. Atomu bowiem też już raczej nie będzie, wystraszone nowymi oczekiwaniami ze strony nominalnie polskiej amerykańskie firmy już szykują się na wycofanie z projektów (powtórzono tu mechanizm spirali żądań, mającej zniechęcić partnerów, taki sam, jakim skutecznie dobito przed laty tarczę antyrakietową), będą za to niemieckie wiatraki. Te bowiem sprytnie wpisano w ustawę, której nie za bardzo można pozbyć się wetem, jako akt ratuje bowiem nominalnie bezpieczeństwo energetyczne zwykłych rodzin.
Ustawę rządową, która sprawę rozwiązywała bez oddawania wszystkiego w ręce niemieckich lobbystów, marszałek Hołownia zamroził, dostaliśmy już inne przepisy, w których zaszyto podłożone pod polską energetykę bomby. Jeśli prezydent prawo zawetuje, rodziny zapłacą więcej natychmiast, jeśli nie zawetuje, zapłacą również, ale trochę później, kalkulacja polityczna jest tu więc oczywista. Zwłaszcza gdy pogoda, tak jak i polityczna elita, nie będzie nas w najbliższym czasie oszczędzać.