Andrzej Duda jednak zdecydował, by w pierwszym kroku dać szansę Mateuszowi Morawieckiemu na zbudowanie większości. Gdybym był na miejscu polityków PiS, zabiegałbym o to wyłącznie w przypadku sporej szansy, że się uda. Arytmetyka w nowej kadencji jest nieubłagana, ale z drugiej strony – nie takie rzeczy w polskiej polityce widzieliśmy.
Była już egzotyczna koalicja PiS z Samoobroną i LPR czy szokujące wypadnięcie SLD z parlamentu w 2015 r. Ktoś, kto jeszcze osiem lat temu wieszczyłby trzy zwycięstwa z rzędu Zjednoczonej Prawicy i osiem lat samodzielnie sprawowanej władzy, zostałby uznany za wariata. W polityce nigdy nie mówi się „nigdy”, choć misja Morawieckiego wydaje się prawie niewykonalna. Zwrócę jednak uwagę i na to, że dla radykałów platformerskich Andrzej Duda przestał być nagle „panem prezydentem”, jak go nazywano od 15 października. Ponownie jest tylko „Adrianem” i „długopisem” albo „kretynem”, któremu można cytować wiersz Czesława Miłosza z gałęzią i sznurem. Nie mówcie tylko, że jeśli PiS zbierze większość w parlamencie, to nastąpi koniec demokracji. Ile ona by w takiej retoryce trwała? Ponad miesiąc?