Zamach antydemokratyczny. Ryszard Kalisz i postkomunistyczna hydra » CZYTAJ TERAZ »

Wałęsa - człowiek z czego? Fragmenty nowej książki Sławomira Cenckiewicza

Tytuł tych wstępnych rozważań nawiązuje do artykułu Lecha Bądkowskiego „Człowiek z czego?”, który znalazł się w zbiorze esejów pod wspólnym tytułem „Lech Wałęsa” wydanych w 1981 r.

Krzysztof Sitkowski/Gazeta Polska
Krzysztof Sitkowski/Gazeta Polska
Tytuł tych wstępnych rozważań nawiązuje do artykułu Lecha Bądkowskiego „Człowiek z czego?”, który znalazł się w zbiorze esejów pod wspólnym tytułem „Lech Wałęsa” wydanych w 1981 r. Tekst Bądkowskiego ma swój wymiar profetyczny, choć kwestię ostatecznej oceny Wałęsy, jego roli i znaczenia w polskich dziejach uznawał – co oczywiste – za wciąż otwartą. Bądkowski był wobec niego krytyczny, ale nieuprzedzony.

Otwarcie pisał o jego wadach i brakach, o niezdolności do podjęcia pracy nad sobą, o pysze, politycznym cwaniactwie i nieznoszeniu jakiejkolwiek krytyki. Pisał o tym, zastanawiając się, do czego to wszystko doprowadzi Wałęsę i Sprawę, której na skutek zbiegu przypadków stał się reprezentantem. Dostrzegał w nim wielkość, a zarazem zapowiedź tragedii.

Lech Bądkowski szczęśliwie nie doczekał chwili, kiedy wszystkie jego warunkowe zastrzeżenia i wątpliwości potwierdziły późniejsze losy Wałęsy. Ze zdradą i zaparciem się przyjaciół włącznie.

Obrona przed kłamstwem

Skąd wzięły się we mnie myśl i poczucie, że powinienem napisać nową książkę o Lechu Wałęsie? Dlaczego podejmować trud ponownego grzebania w niekończących się łańcuchach kłamstw? Po co wracać do ponurych katalogów zdrad, cynicznych kombinacji, przewrotnych manipulacji człowieka, którego fałszywy mit stał się fundamentem społecznego i państwowego kłamstwa? Na pewno nie z obsesji czy osobistej chęci rewanżu wobec człowieka, który niemal w każdym miesiącu, a w zależności od aktualnej sytuacji i kondycji nawet częściej, obraża mnie w swoich wypowiedziach i emocjonalnych wpisach na internetowym „blogowisku”. Jeśli już miałbym kogoś bronić przed nieustanną agresją, wyzwiskami i nienawiścią tego człowieka, to byłyby to przede wszystkim ofiary jego własnej działalności donosicielskiej – Henryk Lenarciak, Henryk Jagielski, Jan Jasiński, Józef Szyler, Kazimierz Szołoch… Niektórzy z nich już nie żyją i nikt za nimi się nie ujmuje, kiedy „nasza ikona” ciska wyzwiskami na lewo i prawo, dodając prowokacyjnie, że łaskawie „może im wybaczyć” to, że rzekomo „zaszkodzili mu maksymalnie” po Grudniu ’70. Symbolem wszystkich tych, których Wałęsa bezkarnie i permanentnie obraża – nawet po śmierci – pozostaje Anna Walentynowicz.

Nieprzebierający w środkach agresywny laureat Pokojowej Nagrody Nobla reklamowany jest przez obecnego prezydenta, premiera, rząd, polityków, samorządowców, prorządowych edukatorów i pseudohistoryków oraz przemożne lobby medialne jako „nasza ikona” i „dobro narodowe”. Owo „dobro narodowe” co jakiś czas pokrzykuje na wszystkich Polaków, poucza, naucza i obwieszcza kolejne życiowe mądrości jako wszechwiedzący ekspert. A dominujące media niemal codziennie przywołują postać Wałęsy, dawnego ulubieńca i „mędrca Europy”, jako człowieka powszechnego zaufania i autorytet moralno-polityczny. Oglądając TVN lub czytając „Gazetę Wyborczą”, można odnieść wrażenie, że noblista jest dobry na wszystko. W tej propagandowej nachalności do perfekcji doszli „platformerscy” samorządowcy Gdańska, którzy w zimie urządzają konkurs na najlepszego Lecha ulepionego ze śniegu i lodu, stawiają jego biust na cokole restaurowanego Neptuna na Długim Targu, latem zaś organizują zawody na piaskowy pomnik Lecha na gdańskiej plaży. Dzieł tych musi strzec jednak straż miejska, bo miłość do Wałęsy nie zna granic…

Bez nadziei

„Porzućcie wszelką nadzieję” – ten wers z „Piekła” Dantego powinien być umieszczany przed wejściem do wszystkich kinowych sal, w których film „Wałęsa. Człowiek z nadziei” Andrzeja Wajdy będzie wyświetlany. Nie ma nadziei ani dla Wałęsy, ani dla twórców obrazu, którzy z piekielną zaiste zajadłością przez sto minut zmuszają widza do uwierzenia, że hulaj dusza, piekła nie ma. Z konfidenta SB można zrobić bezinteresownego ofiarnika, nieposiadającego nic poza roboczą kufajką. Z tchórza, który zawsze stawał po stronie silniejszego – jedynego, który wbrew uciekającym tłumom samotnie rzuca się na oddziały ZOMO. Z kapusia naprowadzającego SB na jej ofiary – bohatera skaczącego na pomoc miażdżonemu przez gąsienice czołgu koledze.

Ale czy to jest pierwsze takie kłamstwo misternie utkane w obronie postaci symbolizującej trwanie w Polsce układu władzy, zbudowanego przez komunistyczną nomenklaturę i jej solidarnościowych sprzedajnych wspólników? Czy warto prostować, wyjaśniać, przeciwstawiać się kłamstwu tak nieporadnie podanemu i samokompromitującemu się? Tu zawarta jest właściwie całkowita pogarda nie tylko dla „Solidarności”, ale w ogóle dla Polaków.

Wspomnienia z młodości

Wieczorem 14 listopada 1982 r. przez kilka godzin stałem w wielkim tłumie pod olbrzymim blokiem przy ulicy Pilotów na Zaspie. Pod oknami mieszkania Wałęsów czekałem na jego zapowiedziany powrót z Arłamowa. Przeprawiałem się tam z kolegami przez były pas startowy (nasze osiedle wybudowano na dawnym lotnisku), obstawiony przez ZOMO. Było zimno i wietrznie, ale mnie, dwunastoletniego chłopaka mieszkającego niemal po sąsiedzku, i tysiące dorosłych kobiet i mężczyzn wszelkiego wieku i zawodu, rozgrzewała radość z powrotu na wolność naszego bohatera. Byłem jednym z milionów, którzy niewiele rozumieli z wielkiej polityki, ale wierzyli w uczciwość „Lecha”. Był komunizm i był naprzeciw Naród. Był „Jaruzel” i „Lech”. Stałem pod jego mieszkaniem i krzyczałem: „So-li-dar-ność! So-li-dar-ność!”, i trwałem w przekonaniu, że teraz Wałęsa od razu podejmie twardą walkę ze znienawidzonym WRON.

W ciągu następnych lat, im byłem starszy, tym bardziej malał mój podziw dla „Wodza” i narastała krytyka jego postępowania. Byłem – jak wiele dziewcząt i chłopaków z Zaspy – szeregowym działaczem Federacji Młodzieży Walczącej. Przełomem i jednocześnie utratą wiary w przywództwo Wałęsy był dla mnie strajk sierpniowy 1988 r., ale także sposób zakończenia przez niego strajku i decyzja o rozmowach z Kiszczakiem „bez warunków wstępnych”. W czasie Okrągłego Stołu i po jego zakończeniu kontestowałem kierunek ugody, brałem udział w demonstracjach, antyterrorystycznej MO, w niezliczonych kłótniach z Wałęsą na plebanii parafii św. Brygidy…

Był nami mocno zirytowany. Po jednej z manifestacji FMW Wałęsa wybuchł i zaczął nam grozić śmiercią: „Mamy filmy, mamy zdjęcia i jeśli nawet ukryliby się, znajdziemy ich i naród ich powiesi”. Wiele lat później odnalazłem w gdańskim IPN wyjątkowy zapis wideo ze spotkania Wałęsy z funkcjonariuszami WUSW w Gdańsku na początku 1990 r. Okazało się, że dokładnie w czasie, kiedy groził niesfornej antykomunistycznej młodzieży, poszedł złożyć hołd milicji i esbecji. Kiedy jeden z bezpieczniaków zabrał głos i narzekał na „ekstremistów” z FMW, Wałęsa zaczął wychwalać akcje prewencyjne milicji i kontynuację działań operacyjnych wobec środowisk kontestujących Okrągły Stół! Wywołując aplauz sali, mówił: „Polska jest wszystkich, nie damy zniszczyć jej i nie damy, żeby prawo było łamane. Jeśli będzie łamane, jestem gotów wziąć pas w rękę i w dupę wlać”. Ale pomimo tych doświadczeń moja książka nie jest efektem osobistego rozczarowania postacią, którą niegdyś jako młodzieniec podziwiałem, a później otwarcie krytykowałem. To nie jest ani skarga, ani zemsta. To jest wynik pracy zawodowego historyka, który może więcej niż inni badacze poświęcił czasu i uwagi na zbadanie skądinąd ogólnie dostępnych źródeł. Jest jednak pewna różnica pomiędzy mną a grupą historyków, którzy opisywali postać Wałęsy. Polega na tym, że oni oszczędnie dawkują znaną sobie prawdę (z braku odwagi i oportunizmu niekiedy ją – niestety – fałszując), a ja, wypchnięty z instytucji naukowych z powodu pisania prawdy, nadal gotów jestem ten sposób uprawiania nauki podtrzymywać.

Zgodnie z instrukcją

Jedynym rodzajem nadziei, którą można wiązać jeszcze z Lechem Wałęsą, jest możliwość jego przyznania się do agentury. Ale ta nadzieja jest dziś mniejsza niż kiedykolwiek. Już 14 grudnia 1970 r. podjął rozmowy z SB, będąc doświadczonym członkiem stoczniowego „aktywu”. Historia całego gdańskiego Grudnia ’70 to udział Wałęsy (potwierdzony przez wszystkie dostępne źródła historyczne) w realizacji zadania „rozładowania napięć społecznych”. Czy nie to miał na myśli Janusz Głowacki, scenarzysta filmu Wajdy, kiedy prawidłowo portretował Wałęsę w „Moc truchleje” w 1981 r.: „ciąży na nim krew z grudnia ’70 roku” (sic!). Dziś Głowacki zdaje się już tego nie pamiętać, choć zastrzega, że żadnej z obserwacji zawartych w „Moc truchleje” nie odwołuje.

Film Wajdy jest ostatnią próbą przygniecenia prawdy kamieniem nie do ruszenia, zabetonowania Wałęsy w jego zakłamaniu. Prezentując Wałęsę jako bohatera, Wajda wymusza na nim zobowiązanie do podtrzymywania kłamstwa – zgodnie z instrukcją pracy operacyjnej SB, że nigdy, w żadnych okolicznościach i nawet wobec niezbitych dowodów nie może przyznawać się do współpracy z SB. Reżyser zna te dowody, wie, że agenturalność, dobrowolna, płatna i wieloletnia, jest udowodniona ponad wszelką wątpliwość, ale nadal nakazuje Wałęsie – nie przyznawaj się! Możesz wychodzić na durnia, ale nie wolno, nigdy, przenigdy nie wolno się przyznać.

„Bolek” zamiast Solidarności

Nie warto byłoby zawracać sobie głowy „Bolkiem”, gdyby w tej aferze chodziło tylko o brudne interesy byłego konfidenta z Wydziału W-4 Stoczni Gdańskiej im. Lenina, który w ciężkim trudzie i z duszą na ramieniu, ze strachu przed wykryciem przez kolegów, spisywał na świstkach zasłyszane w pakamerach spiski rzekomych stoczniowych wspólników „Niemców i Żydów”, których śledzić kazał mu kpt. Graczyk. Wałęsa pozostaje jednak nadal niewolnikiem sieci układów i zależności, skierowanych przeciwko Polsce, zorientowanych na utrzymanie Polski jako przedmiotu, a nie podmiotu, międzynarodowej gry.

Przy całej przenikliwości wielu historyków i publicystów, od lat ostrzegających o szkodliwych skutkach mitu „naszej ikony”, mam poczucie, że nie opisali oni problemu najważniejszego – ustawienia „złotego cielca” Wałęsy na miejscu będącym własnością Solidarności, własnością narodu. Zastąpienia istoty ostatnich dwustu lat narodowych dziejów bzdurą o „elektryku, co sam obalił komunizm”. W polskie, narodowe uniwersum wpisany został agent „Bolek” – człowiek z teczki, produkt SB.

To nie w polskości, symbolizowanej samotną walką we Wrześniu 1939 roku, cierpieniami zadanymi przez oba totalitaryzmy, prawie półwiekową okupacją sowiecką, heroizmem Powstania Warszawskiego, ale właśnie w „chytrości” „Bolka” mamy odnaleźć swój narodowy punkt odniesienia i wzorzec. Takie określenie roli Polaków w najnowszej historii może mieć realne i bardzo niebezpieczne skutki nie tylko dla powszechnej opinii o Polsce, ale i dla bezpieczeństwa państwa. To dlatego zdecydowałem się na ponowne zajęcie „sprawą Lecha Wałęsy”.
 

Tytuły i śródtytuły pochodzą od redakcji "Gazety Polskiej Codziennie"

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Sławomir Cenckiewicz