Jak to możliwe, że Berlin mimo piętna zbrodni II wojny światowej i alarmujących od kilku lat statystyk dotyczących ataków na tle antysemickim zdołał wykreować się na kustosza pamięci o Holokauście i jeszcze przekonać świat, że ma do tego prawo? Może dlatego, że politykę historyczną buduje się cierpliwie, konsekwentnie i bez względu na okoliczności. Jeżeli jest dobrze skrojona i dysponuje porządnymi finansami, z czasem stanie się obowiązującą wersją historii. W szkołach, muzeach, w relacjach z innymi państwami. Polska przespała ostatnie trzydzieści lat. Niemcy wykorzystali ten czas perfekcyjnie. Może czas na wnioski.
To nie będzie tekst o tym, jak „Niemcy nas biją”. Zdolność do oburzania się też jest pewnie jakąś wartością, tyle że ulotną. Spójrzmy na sprawę z dystansu.
W Polsce mamy niepisany kalendarz oburzania się na Niemców. W sierpniu i we wrześniu obowiązkowo wraca temat reparacji i irytacji, że Berlin nie kwapi się do ich wypłacenia. Potem temat przysycha, odradzając się przy okazji wizyt niemieckich polityków w Warszawie albo gdy nasi zachodni sąsiedzi badają granice polskiej wrażliwości na kłamstwa wojenne, a są w tym całkiem nieźli (hasło: „Nasze matki, nasi ojcowie”). I tak mijają miesiące i lata.
Grecy mają swoje lobby w Berlinie, wysyłają noty do rządu federalnego i o greckich stratach wojennych debatują w Bundestagu posłowie wszystkich frakcji, od AfD po postkomunistyczną Linke (vide: „Reparacje wojenne dla Grecji? Dziś debata w Bundestagu”, „Codzienna”, 25.03.2021). Namibia negocjuje wypłatę odszkodowań za zbrodnie wojsk Cesarstwa Niemieckiego dokonane na plemionach Herero i Nama w latach 1904–1908 i jest to spór wielowątkowy, w którym żądania reparacyjne plemion są torpedowane przez rząd federalny i ubierane w kostium dobrowolnego wsparcia rozwojowego. Ale przynajmniej toczy się debata, a lobby działające na rzecz przyznania reparacji wojennych Namibii nie ogranicza się wyłącznie do potomków i reprezentantów poszkodowanych plemion afrykańskich, lecz także profesorów niemieckich uczelni, którzy życie poświęcili na upominanie się o prawa tych ludzi. Za swoją postawę płacą zazwyczaj ostracyzmem, ponieważ ich zaangażowanie może przynieść uszczerbek budżetowi państwa (vide: „Strumienie krwi i pieniędzy. 1,1 mld euro na rozwój zamiast reparacji”, „Codzienna”, 01.07.2021).
Niemieccy historycy zajmujący się z kolei sprawami polskich reparacji, którzy w przeciwieństwie do części polskiego środowiska eksperckiego nie uznają sprawy za straconej na gruncie prawnym, wskazując, że reparacje wojenne się nie przedawniają, również nie mają lekko (vide: „Niemiecki historyk: Jestem atakowany, bo piszę o reparacjach”, „Codzienna” 01.12.2019). Mowa o Karlu-Heinzu Rocie, współautorze (wraz z Hartmutem Rübnerem) wydanej w 2020 r. przez Instytut Zachodni książki „Wyparte. Odroczone. Odrzucone. Niemiecki dług reparacyjny wobec Polski i Europy”. Zresztą jest to historyk zbyt mało w Polsce, mówiąc wprost, „eksploatowany”, o czym za chwilę.
Wracając do meritum, podczas gdy w Polsce wyżyny debaty o reparacjach sprowadzają się do spektaklu z oburzaniem, inne państwa działają i budują wokół siebie lobby zdolne przedłożyć ich interesy nawet w niemieckim parlamencie. Przeżywający ostatnio swój renesans termin „imposybilizm” pasuje tu jak ulał. I konia z rzędem temu, kto jest w stanie wyjaśnić, dlaczego sprawa nie drgnęła ani o milimetr. Nie rzecz w tym, by wadzić się z państwem niemieckim i toczyć walkę na miny. Kwestie zadośćuczynienia Polsce za straty ludzkie, materialne, w sferze kultury powinny zostać uregulowane, ponieważ cywilizowane państwa, które w dodatku są państwami sojuszniczymi, tak załatwiają sprawy. Po partnersku, poważnie. Zwłaszcza jeżeli państwo odpowiedzialne za hekatombę II wojny światowej wyrosło na globalnego przodownika pracy nad „przepracowywaniem” tego, co zaczęło w 1939 r. Tłumaczenie, że przecież nie sposób wycenić ogromu strat, nadawanie roszczeniom posmaku żenującego żebractwa jest nie na miejscu i obraża nie tylko pamięć polskich ofiar niemieckiej agresji, lecz także rozum rządzących Polską.
Przykład prof. Rotha pokazuje zarówno zaniechania, jak i możliwości mądrego budowania wsparcia dla polskich postulatów. Prof. Roth, przedstawiciel generacji Niemców uczestniczących w lewicowej rewolcie lat 60., przeszedł długą drogę od zbuntowanego studenta do uznanego fachowca, piszącego poza sprawami odszkodowań i reparacji o różnych aspektach społecznej i gospodarczej historii nazistowskich Niemiec. I właśnie lewicowy rodowód sprawia, że jego głos w sprawie reparacji jest trudny do pominięcia i „skancelowania” przez niemiecki establishment. Głosy z lewa znaczą więcej – tak właśnie wygląda dziś intelektualny pejzaż Republiki Federalnej – nie ma się co na to obrażać, a czasem można wykorzystać. Czy poza publikującym prace Rotha poznańskim Instytutem Zachodnim ktoś w Polsce przejął się jego dorobkiem? Czy dostępna w języku polskim książka stała się przedmiotem poważnej debaty ? Oczywiście łatwiej się ograniczyć do „publicystycznej” konstatacji, że „Niemcy są niedobrzy”, ale po pierwsze to nieprawda, bo nie wszyscy, a po drugie dla polskiej racji stanu naprawdę niewiele z takich generalizacji wynika.
Przypadek grecki jest ważny dla Polski z różnych przyczyn. Niezależnie od odmownego stanowiska niemieckiego rządu sprawa greckich postulatów reparacyjnych jest obecna w debacie, bo Grecy wiele lat temu przedstawili konkretne wyliczenia swoich strat – i Berlinowi trudno udawać, że przedstawiony przez Grecję bilans nie ma realnych podstaw prawnych, historycznych i moralnych. Pojawia się w tym momencie pytanie: kiedy doczekamy się zapowiadanego od lat polskiego raportu? Opinia publiczna ma prawo wiedzieć, kiedy medialne zapowiedzi staną się rzeczywistością, na jakim etapie są obecnie prace nad raportem i którzy ekonomiści, prawnicy i historycy zaangażowani są w tworzenie dokumentu będącego mocnym i trudnym do podważenia głosem w rozmowie o przyszłości – tak, właśnie o przyszłości – relacji polsko-niemieckich. Kolejna sprawa to kwestia świadomości racji stanu i solidarności polskich elit. W Grecji zmieniały się rządy, radykalna lewica zmieniała się u steru władzy z konserwatywną prawicą, podziały polityczne zakorzenione w trudnej historii są nie mniejsze niż w Polsce, a uwikłanie kraju w dramat zadłużenia wpływał na mocne uzależnienie od czynników zewnętrznych. A jednak Grecy potrafili osiągnąć jakąś formę konsensusu w kwestii żądań reparacyjnych. Czy w Polsce jest to w ogóle możliwe? Niedawny, kuriozalny w swojej wymowie artykuł Radosława Sikorskiego na łamach „Polityki” każe w to wątpić. Prominentny polityk PO ma prostą wizję świata : „Prawica nie przyjmuje do wiadomości, że Niemcy stracili na naszą rzecz 20 proc. swojego przedwojennego terytorium, że reparacji i Kresów pozbawił nas Związek Radziecki, że Niemcy głównie finansują nasze transfery z Unii i że to my – godząc się na zmianę umowy o gazociągu jamalskim – częściowo przyczyniliśmy się do budowy Nord Streamu” – autor tych zadziwiających w swojej historycznej naiwności deklaracji naprawdę był kiedyś szefem dyplomacji…
W czwartek, 1 lipca, podczas konferencji prasowej szefów dyplomacji Polski i Niemiec, Zbigniewa Raua i Heiko Maasa, padło pytanie o reparacje. Zadały je media niemieckie, a nie polskie. Obok batalii o Nord Stream 2 i stosunek do Rosji reparacje stanowią bowiem najbardziej malowniczy element międzypaństwowego protokołu rozbieżności. Minister Maas, zgodnie z tradycją, odpowiedział, że sprawa jest z punktu widzenia Niemiec zamknięta, a minister Rau, że zamknięta nie jest. Następnie Heiko Maas wyłożył stanowisko Republiki Federalnej Niemiec w następujący sposób: „Niemcy przyznają się do swojej historycznej odpowiedzialności za II wojnę światową. Z tego powodu Niemcy na szeroką skalę wypłaciły świadczenia odszkodowawcze także w stronę Polski. U nas ponad 75 lat po zakończeniu wojny i ponad 20 lat po traktacie „dwa plus cztery” ta kwestia reparacji jest z naszego punktu widzenia pod względem prawnym i politycznym zakończona”.
I podniosło się larum. Bo niby dlaczego Heiko Maas, odpowiadając na pytanie o reparacje, przywołuje traktat „dwa plus cztery”, w którym nie ma ani słowa o reparacjach, ale za to jest potwierdzenie granicy na Odrze i Nysie? Czyżby niemiecki minister groził Warszawie rewizją granic? Tylko dlaczego w takim razie powołuje się na ten dokument?
Owszem, w traktacie „dwa plus cztery” nie pojawił się temat reparacji, ale kto choć raz w życiu przeczytał o kulisach negocjacji tego traktatu coś więcej niż notkę z Wikipedii, zdaje sobie sprawę, jak wyglądało zaangażowanie kanclerza Helmuta Kohla w uzależnienie uznania zachodniej granicy Polski od rezygnacji Polski z roszczeń reparacyjnych. Kohl na tyle bezczelnie sobie w tym temacie poczynał, że interweniowała strona amerykańska, a w niemieckim Bundestagu (wtenczas jeszcze w Bonn) na kilka miesięcy przed podpisaniem traktatu „dwa plus cztery” rozgorzała dyskusja o nieodpowiedzialności Kohla, który wyciągnął z historycznego lamusa kwestie reparacji, narażając na szwank naród niemiecki. Tak wtedy podchodzono do tej sprawy w niemieckim parlamencie. Ponieważ debata obrazuje atmosferę tamtego czasu i jak w soczewce ukazuje lęki niemieckich parlamentarzystów przed polskimi roszczeniami, zamieszczamy poniżej tłumaczenie najciekawszych fragmentów. Debata odbyła się 8 marca 1990 r., cztery miesiące po upadku muru berlińskiego i na 10 dni przed pierwszymi wolnymi wyborami w NRD. Traktat „dwa plus cztery” podpisano pół roku później.
Obrady dotyczyły wniosków złożonych przez kluby parlamentarne CDU/ CSU i koalicyjnej FDP, Zielonych i SPD. Wszystkie dotyczyły uznania granicy zachodniej Polski na Odrze i Nysie Łużyckiej. Na debatę czuwająca nad ich przebiegiem Rita Süssmuth przeznaczyła dwie godziny. I się zaczęło.
Pierwszy zabrał głos poseł CDU/CSU Wolfgang Bötsch:
„Ponad 44 lata od zakończenia II wojny światowej częścią procesu pojednania musi pozostać to, co obowiązywało 23 sierpnia 1953 r., czyli, że zrzeka się reparacji od Niemiec, a nie tylko od NRD, oraz w świetle rozumienia prawa międzynarodowego odszkodowań wojennych i roszczeń indywidualnych”.
Już sama wypowiedź wskazywała, że w CDU/CSU zdawano sobie podskórnie sprawę z tego, że kwestia reparacji wcale nie jest zamknięta.
Potem przemawiał Hans Jochen Vogel z SPD:
„Zgodnie z ustawą zasadniczą każdy kanclerz Niemiec jest zobowiązany do pomnażania korzyści narodu niemieckiego i na oddalanie od niego szkód. To rzadkość, by kanclerz Niemiec działał wbrew temu zobowiązaniu w takim stopniu, jak to uczynił w ostatnich dniach i tygodniach Helmut Kohl w temacie polskiej granicy zachodniej. Zawiódł pan zaufanie, które z takim trudem po II wojnie światowej budowali pana poprzednicy, od Konrada Adenauera po Willy’ego Brandta i Helmuta Schmidta. Bez żadnego rozsądnego powodu wywołał pan i postawił na politycznej agendzie temat niemieckich reparacji wojennych. Wbił pan nóż w plecy swojemu szefowi dyplomacji, który starał się stworzyć korzystną atmosferę dla procesu zjednoczeniowego i obciążył pan ten proces. Ale już zupełnie nieodpowiedzialne było to, że w ostatni piątek uzależnił pan uznanie polskiej granicy zachodniej od zrzeczenia się przez Polskę reparacji i zapewnienia praw mniejszości niemieckiej zamieszkałej w Polsce. Co na Boga skłoniło pana do podnoszenia tematu nowych, niemieckich reparacji? Czy pan w ogóle wie, o czym mówi? Jakie hasło przywołuje pan na cały świat i jaki lęk wzbudza zwłaszcza wśród Niemców z NRD, którzy już wypłacili wystarczająco dużo reparacji? Nie rozumie pan, że kiedy sam kanclerz Niemiec zaczyna mówić o niemieckich reparacjach, to może to zostać odebrane jako zaproszenie? A teraz pisze pan w swoim projekcie decyzji, co następuje: Rezygnacja Polski z reparacji wobec Niemiec z 23 sierpnia 1953 r. i wspólne oświadczenie premiera Mazowieckiego i kanclerza Helmuta Kohla z 14 listopada 1989 r. pozostają obowiązujące również dla zjednoczonych Niemiec”.
To w ubiegły piątek jeszcze pan nie wiedział, że te uzgodnienia pozostają obowiązujące? Czy dopiero zorientował się pan w weekend? Czy też – a tego, biorąc pod uwagę pańskie działania, wykluczyć nie sposób – w tajemnicy podał pan to jako warunek uznania [zachodniej granicy Polski]? Po tych słowach Vogla Wolfgang Bötsch zawołał z sali: „To chce pan płacić czy nie?”.
I teraz tak. Przywołując podczas oficjalnej konferencji prasowej argument traktatu „dwa plus cztery”, Heiko Maas zrobił w sumie polskiej debacie przysługę. W Berlinie unika się jak ognia wątku szantażu „reparacje za granice”, przywołana powyżej wymiana zdań w Bundestagu, w czasie gdy ważyły się losy zjednoczenia Niemiec, jest odbierana jako kompromitacja. Nie dlatego, że Helmut Kohl posunął się do wywierania presji na Polskę, lecz dlatego, że rozmowy wyszły na jaw, a przywołując polskie roszczenia, Kohl wskrzesił największe niemieckie lęki. I dał do zrozumienia, że sprawa wcale a wcale nie została zamknięta, o czym świadczą reakcje Vogla i Bötscha. Wyczuwa się niepewność i irytację dezynwolturą, z jaką w odczuciu niemieckich polityków Helmut Kohl zabrał się do przekonywania Polaków do swoich racji. Może więc zamiast oburzać się na niemieckiego szefa dyplomacji i licytować na to, kto użyje w stosunku do niego mocniejszego epitetu, warto spojrzeć na jego komunikat z innej perspektywy i wykorzystać na korzyść polskiej narracji?
„Niemcy przyznają się do swojej historycznej odpowiedzialności za II wojnę światową. Z tego powodu Niemcy na szeroką skalę wypłaciły świadczenia odszkodowawcze także w stronę Polski”. Pierwsza część wypowiedzi Heiko Maasa też nie powinna dziwić. Wpisuje się w narrację kolejnych rządów Republiki Federalnej Niemiec, zgodnie z którą rachunki za zbrodnie wojenne zostały już uregulowane. W Polsce podniosły się głosy, że tzw. odszkodowania dla polskich ofiar miały charakter jałmużny, a nie zadośćuczynienia z prawdziwego zdarzenia. I to prawda. Niemcy od 1953 r. wypłacili w ramach przeróżnych funduszy 79 mld euro ofiarom II wojny światowej (stan na 31.12.2020 r.), pieniądze, które trafiły do Polaków, to mikrowpłata. Szacowano, że na jednego polskiego obywatela objętego jednorazowym niemieckim odszkodowaniem w latach 90. przypadło 690 zł. Ten wątek opisują Roth i Rübner: „W Polsce 1 060 689 osób uprawnionych do roszczeń – byłych więźniów, robotników przymusowych (eksploatowanych dłużej niż sześć miesięcy) oraz dzieci dotkniętych nazistowskimi prześladowaniami – otrzymało jednorazowe zasiłki w łącznej wysokości 731,84 mln zł; po denominacji waluty w 1995 r. było to niespełna 690 zł na osobę”.
Heiko Maas powinien więc raczej w Warszawie użyć słowa „jałmużna”, co oddawałoby naturę „odszkodowań wypłaconych w kierunku Polski”. Co innego jednak mówić na konferencji o rzekomej hojności państwa niemieckiego, a co innego wykreować to państwo na absolutnie rozliczone ze światem. Świadome winy i skrupulatnie regulujące swoje zobowiązania.
W styczniu 2021 r. federalne ministerstwo finansów uruchomiło portal poświęcony zadośćuczynieniom finansowym wypłaconym po wojnie przez Niemcy ofiarom III Rzeszy (niem. Themenportal Wiedergutmachung). Docelowo portal ma pełnić funkcję platformy między archiwami niemieckich instytucji (mówi się o 100 km akt) a potomkami ofiar, którzy szukają informacji o skali zadośćuczynienia, jakie otrzymali od państwa niemieckiego, o ścieżce urzędowej, która towarzyszyła przyznaniu ewentualnych odszkodowań itd. Strona ma udostępniać też wiele innych informacji, również tych z czasu po 1945 r. dotyczących powojennych losów konkretnych osób. Na razie trwają prace nad cyfryzacją zasobów archiwów federalnych i landowych. Wielu dokumentów podobno nie można było opublikować wcześniej z uwagi na wymóg anonimizacji. Szacuje się, że prace nad uruchomieniem zasobów archiwów potrwają od kilku do kilkunastu lat. Warto jednak podkreślić, że na stronie ministerstwa finansów chętni i zainteresowani tym, jak, kiedy i z kim państwo niemieckie rozliczyło się za zbrodnie wojenne, znajdą kilka świeżych raportów. Zajmująca lektura z tabelkami, wykresami i zapewnieniem, że wszystko, co trzeba było załatwić, zostało już załatwione.
Sama inicjatywa z uruchomieniem nowego portalu (abstrahując od wyliczeń resortu finansów) jest wyrazem zaangażowania Niemiec w sprawowaną przez Niemcy w latach 2020/2021 prezydencję w Międzynarodowym Sojuszu na rzecz Pamięci o Holokauście. Dziś o tym się zapomina, ale przecież zanim nastała pandemia koronawirusa, Berlin zamierzał uczynić z walki z antysemityzmem i „prawicowym ekstremizmem” leitmotiv swojej prezydencji w UE. 12 lutego 2020 r. podczas spotkania „Groupe Vendôme” – skupiającej szefów resortów sprawiedliwości Niemiec, Niderlandów, Luxemburga, Francji, Hiszpanii i Włoch – do którego doszło w siedzibie niemieckiego ministerstwa sprawiedliwości, ogłoszono walkę z antysemityzmem i tzw. prawicowym ekstremizmem priorytetem przyszłej prezydencji. Od antysemityzmu łagodnie jednak uczestnicy spotkania przeszli do zagrożenia „populizmem, szczuciem na demokrację, mniejszości i myślących inaczej”. Pandemia zrewidowała nieco te plany, ale część agendy i tak udało się zrealizować (vide: mechanizm praworządności). Tak czy inaczej, walka z antysemityzmem w wykonaniu Berlina mimo braku możliwości uczynienia z niej treści niemieckiej prezydencji w UE była wciąż obecna z racji przewodnictwa Niemiec w Międzynarodowym Sojuszu na rzecz Pamięci o Holokauście, a ostatnio poprzez podpisanie przez sekretarza stanu Anthony’ego Blinkena i Heiko Maasa porozumienia zobowiązującego oba państwa do pielęgnowania pamięci o Holokauście i działania na rzecz zwalczania antysemityzmu. Tydzień po podpisaniu tego dokumentu opublikowano raport Federalnego Stowarzyszenia Ośrodków Badań i Informacji o Antysemityzmie (Rias), z którego wynikało, że w 2020 r. w Niemczech odnotowano 1909 przypadków antysemityzmu. To ponad pięć dziennie. Rok wcześniej odnotowano 1252 przypadków. Zapytany przez „Codzienną” o te alarmujące statystyki Heiko Maas odparł, „że nie tylko w Niemczech odnotowuje się wzrost przypadków antysemityzmu” i że Niemcy i Stany Zjednoczone będą wspólnie te tendencje zwalczały. Niestety, zabrakło możliwości, by zapytać Heiko Maasa, dlaczego w kwietniu wszystkie kluby parlamentarne, poza Zielonymi, odrzuciły propozycje partii Die Linke, by w obliczu wzrostu incydentów o podłożu antysemickim poszerzyć program nauczania historii dla licealistów i gimnazjalistów o kilkudniowe wyjazdy do miejsc pamięci w byłych obozach koncentracyjnych. Macierzysta partia ministra Maasa, SPD, również sprzeciwiła się temu pomysłowi, mimo że w uzasadnieniu twierdzono, iż socjaldemokraci popierają samą ideę. Nagle okazało się, że przeszkodą w poszerzeniu programu jest niemiecki federalizm i to, że edukacja leży w gestii landów. Osłabienie mitycznego federalizmu na potrzeby koronakryzysu było możliwe, ale już podpiłowanie go w ramach walki z niewiedzą młodzieży o Holokauście już nie. Nieistotne. Ważne, że państwo, w którym synagogi muszą być pilnowane przez patrole policyjne, stoi dziś na czele walki z antysemityzmem. Jeżeli w kontekście kiczu pojednania mówi się o odgruzowaniu (dosłownym) relacji polsko-niemieckich jako o cudzie, to w jakich kategoriach rozpatrywać dzisiejsze, wciąż trapione antysemityzmem Niemcy, które wyrosły na kustosza pamięci o II wojnie światowej? Chyba mistrzostwa. Mistrzostwa w kreowaniu polityki historycznej. I ogromnej pracy propagandowej, która stoi u podstaw tej nieprawdopodobnej kreacji. Czy w starciu z tak dobrze naoliwioną machiną wystarczy się po prostu co jakiś czas oburzyć, by świat uwierzył, że bilans federalnego ministerstwa finansów potrzebuje korekty?