Profile Donalda Trumpa na Facebooku, Twitterze i Instagramie zostały zablokowane. Google Store zawiesił też możliwość pobierania Parlera, prawicowej i niestosującej cenzury alternatywy dla Twittera. Między majem 2018 r. a październikiem 2020 r. prezydent USA Donald Trump został aż 65 razy ocenzurowany przez Twittera (Joe Biden ani razu), a gdy mówił o nieprawidłowościach wyborczych, telewizje przerywały transmisje jego wystąpień. Media społecznościowe zablokowały też i wyciszyły cykl publikacji obciążających Huntera Bidena, syna konkurenta Trumpa. Wszystko to przy poklasku lewicowo-liberalnych mediów. Pora uświadomić sobie, że wszystkim konserwatywnym rządom na świecie, także w Polsce, wyrósł nowy potężny przeciwnik.
Gdy Donald Trump pisał na Twitterze o „znikających” kartach do głosowania i „oszustwie wyborczym”, jego profil na tym serwisie społecznościowym przypominał niektóre artykuły prasowe ostatniego okresu PRL, kiedy to ingerencje cenzora zaznaczano, zastępując oryginalny tekst odnośnikiem do ustawy o kontroli publikacji i widowisk. Zamiast słów prezydenta USA w ramce pojawiał się następujący komunikat: „Niektóre lub wszystkie treści zawarte w tym wpisie są dyskusyjne i mogą wprowadzać w błąd w sprawach wyborach lub innych obywatelskich procedur”. Użytkownikom Twittera uniemożliwiono również udostępnianie wpisów Trumpa.
W tym samym czasie - na tym samym Twitterze - nie tylko Joe Biden mógł nieskrępowanie wyrażać swoją opinię na temat wyborów. Komunistyczna Partia USA bez przeszkód określała Trumpa „faszystowskim zagrożeniem” i wzywała:
W listopadzie 2020 r. analitycy amerykańskiego Ośrodka Badań Mediów (Media Research Center) napisali:
W zdecydowanej większości tych przypadków cenzury chodziło o Twittera - ulubione narzędzie komunikacji polityków, dziennikarzy i biznesu. Analitycy Media Research Center wskazali, że ofiarą tego serwisu padły wpisy Trumpa dotyczące najrozmaitszych tematów: od niebezpieczeństw, jakie prezydent wskazywał w związku z głosowaniem korespondencyjnym, przez krytykę ruchu Black Lives Matter aż po koronawirusa.
Dziś mówi się przede wszystkim o blokadzie konta prezydenta i ingerencji Twittera w treść wpisów Trumpa. Były one zastępowane cytowanym już wyżej komunikatem o „dyskusyjnych treściach” albo okraszane wykrzyknikiem i podpisem „Teza o oszustwach wyborczych jest dyskusyjna”. Gdy zaś taki wpis chciało się udostępnić, pojawiało się okienko z ostrzeżeniem: „Wspólnie zadbajmy o rzetelność treści publikowanych na Twitterze. Zanim to udostępnisz, dowiedz się więcej”.
Proces kneblowania Trumpa i jego sztabu rozpoczął się jednak dużo wcześniej. Gdy w maju 2020 r. prezydent zwracał uwagę, że głosowanie korespondencyjne może wiązać się z nieprawidłowościami i niesie ryzyko wypaczenia wyników wyborów, Twitter opatrywał wpisy wykrzyknikiem i alertem „Sprawdź fakty o głosowaniu korespondencyjnym”.
Po kliknięciu w napis strona kierowała zaś do miniartykułu pod wiele mówiącym tytułem: "Teza Trumpa, że wysyłanie kart do głosowania drogą pocztową doprowadzi do oszustw wyborczych, jest nieuzasadniona".
W sierpniu Twitter zablokował konto sztabu Trumpa - tylko dlatego, że znalazło się tam nagranie, na którym prezydent USA twierdził (broniąc ponownego otwarcia szkół), iż „dzieci nie mają problemu z koronawirusem”. Wcześniej serwis oznaczył jako „gloryfikujący przemoc” wpis Republikanina o rozruchach w Minneapolis. Trump - stanąwszy po stronie policji - śmiał bowiem napisać: „Tam, gdzie zaczyna się grabież, zaczyna się strzelanie”.
Wysiłki Twittera, by uzasadnić cenzurowanie Trumpa, od początku były mało przekonujące, zwłaszcza że ofiarą zamordystycznych praktyk serwisu padali też w ciągu ostatnich miesięcy liczni zwolennicy prezydenta, członkowie jego sztabu, sprzyjające mu media, a nawet jego syn. Nic nie może się jednak równać z tym, jak media społecznościowe praktycznie zdusiły w zarodku temat afery Huntera Bidena - syna konkurenta Trumpa.
Otóż w połowie października należący do Ruberta Murdocha dziennik „New York Post” („NYP”), powołując się na zdobyte e-maile, ujawnił, że Hunter Biden prowadził lukratywne transakcje z największą prywatną chińską firmą energetyczną. Z jednego z cytowanych dokumentów wynikało m.in., że pewien chiński urzędnik zgodził się zapłacić młodemu Bidenowi milion dolarów zaliczki za doradztwo prawne. W innym artykule „NYP” przytaczał maile dowodzące, że Hunter Biden - zasiadający w zarządzie ukraińskiej, lecz zarejestrowanej na Cyprze firmy Burisma - przedstawił w 2015 r. swojego ojca Wadimowi Pożarskiemu, jednemu z wysoko postawionych ludzi w tej spółce.
Było to kilkanaście miesięcy przed tym, jak (wówczas wiceprezydent) Joe Biden zmusił poprzez szantaż ukraińskie władze do wstrzymania śledztwa właśnie w sprawie Burismy.
Materiał, który w normalnych okolicznościach przekreśliłby szanse Joe Bidena w wyborach prezydenckich, został jednak ocenzurowany w bezprecedensowy sposób. Gdy bowiem tylko „New York Post” umieścił kilka wpisów z linkami do swych publikacji, Twitter... zawiesił konto gazety. Co więcej, zakazał innym użytkownikom publikowania w serwisie zdjęć e-maili ujawnionych przez „NYP” i linków do artykułu. Ponadto zawieszono - z powodu powoływania się na teksty w "NYP" - konto sztabu wyborczego Trumpa oraz rzeczniczki Białego Domu Kayleigh McEnany.
Oficjalnym powodem tej cenzury było - jak wyjaśniał serwis - oparcie artykułów gazety na źródłach pochodzących z procederu hakerskiego. Tłumaczenie to jednak uznać należy za wyjątkowo bałamutne, bo po pierwsze nikt nikogo nie „hackował” (laptop, z którego pochodziły emaile, został pozostawiony przez Bidena w warsztacie komputerowym; sprzęt nigdy nie został nieodebrany, a kopię danych wykonał właściciel zakładu). Po wtóre: publikacje opierające się na źródłach „hakerskich” nikogo wcześniej nie oburzały (vide Wikileaks czy Panama Papers) - a Twitter ich nie cenzurował.
Gdy do Twittera dołączył Facebook, radykalnie ograniczając zasięgi postów z artykułami na temat Bidenów, słynny dziennik biznesowy „Wall Street Journal” napisał:
Konserwatywni komentatorzy podkreślali zaś, że Twitter przykłada całkowicie inną miarę nie tylko lewicy i liberałów, ale i do krwawych dyktatorów oraz radykałów. Dla przykładu: w październiku 2020 r., gdy cenzurowany był Trump, najwyższy przywódca Iranu Ali Chamenei zamieszczał w serwisie wpisy w rodzaju: "«Precz z USA» oznacza precz z Donaldem Trumpem, Johnem Boltonem i Mike'em Pompeo. Oznacza to śmierć amerykańskich polityków będących obecnie u władzy. Oznacza to śmierć garstki ludzi rządzących tym krajem". Twitter nie zamieścił przy nich nawet ostrzegawczego wykrzyknika. Podobnie jak przy twittach na koncie terrorystycznej bojówki szyickiej Harakat Hezbollah al-Nudżaba, pełnych nienawiści do „syjonistycznych imperialistów” i „amerykańskich terrorystów”.
To samo dotyczy wpisów cytowanej już Amerykańskiej Partii Komunistycznej czy choćby jednego z liderów ruchu Black Lives Matter Shauna Kinga, który nawoływał na Twitterze do zniszczenia wszystkich posągów, witraży i fresków przedstawiających „białego Jezusa”.
Nadto Twitter od lat aktywnie współpracuje z autorytarnymi reżimami walczącymi z wolnością słowa. W 2014 r. okazało się, że portal uniemożliwiał oglądanie na terenie tego kraju wpisów, które uznawane byly przez Islamabad za „bluźniercze” i „nieetyczne”. W tym samym roku wyszło na jaw, że w Rosji nie można oglądać proukraińskich twittów pochodzących z konta Prawego Sektora - oczywiście pod pretekstem walki z „faszyzmem” i z „łamaniem rosyjskiego prawa”. Decyzja o cenzurze antyputinowskich treści podjęta została po tym, jak Moskwa zagroziła Twitterowi blokadą całego serwisu. Do podobnych sytuacji od lat dochodzi w Turcji, tyle że tam na życzenie Erdoğana blokowane są opozycyjne konta wytykające reżimowi korupcję.
Niestety, do Twittera - który niedawno zablokował konta i rządu węgierskiego (bez podania powodu), i arcybiskupa Pragi Dominika Duki (prawdopodobnie za udostępnienie w serwisie artykułu o nominowaniu przez Trumpa do Sądu Najwyższego USA katoliczki Amy Coney Barrett) - dołączyły w ostatnim czasie tradycyjne amerykańskie media.
Transmisje z konferencji prasowych Trumpa i jego współpracowników - poświęcone możliwym oszustwom wyborczym - były przerywane przez czołowe telewizje w USA, a dziennikarze wręcz chełpili się swoim zachowaniem.
Takie zachowanie doczekało się poklasku wśród liberalno-lewicowych dziennikarzy na całym świecie, także w Polsce. Bartosz Węglarczyk z Onetu nazwał tę telewizyjną cenzurę „wielką chwilą dziennikarstwa”, Grzegorz Rzeczkowski z postkomunistycznej „Polityki” stwierdził, że „tak właśnie się powinno robić”, a Tomasz Lis z entuzjazmem uznał, iż „tak wygląda dziennikarstwo bez mizdrzenia się do władzy”. Wtórowali im m.in. Katarzyna Kolenda-Zaleska z TVN, Jarosław Kuźniar, Jacek Nizinkiewicz z „Rzeczpospolitej”, Łukasz Rogojsz z Gazeta.pl czy Paweł Żuchowski z RMF FM. Ten ostatni orzekł: „Kłamstwo należy nazywać kłamstwem. To, co wczoraj zrobili dziennikarze wielu stacji w USA, to przejaw odpowiedzialności”. Doszło więc do bezprecedensowej sytuacji: „liberalne” media - wyrzekając się zadania obiektywnego relacjonowania, zbierania informacji i dociekania prawdy - nadały sobie status sądu orzekającego o prawdziwości lub fałszywości słów wypowiadanych przez osoby publiczne (oczywiście dotyczy to tylko wybranych osób, przede wszystkim z szeroko pojmowanej prawicy).
Co to oznacza dla polskiego świata polityki i mediów? Że wkrótce - zapewne wcześniej, niż się spodziewamy - Twitter ocenzuruje jeden i drugi wpis prezydenta bądź premiera RP, a medialna większość temu przyklaśnie. Że niewygodne artykuły - dotyczące np. interesów polityków KO - nie tylko będą pomijane milczeniem lub atakowane, lecz także „wypychane” z internetu przez blokowanie w serwisach społecznościowych. Wreszcie - że przerywanie transmisji lub całkowite ignorowanie konferencji „populistów” (nawet jeśli są oni głowami państw) przerodzi się w zwyczaj, a proceder zawieszania kont konserwatywnych publicystów - już teraz coraz powszechniejszy - stanie się normą. Im wcześniej się na tę nową medialną „normalność” przygotujemy i przed nią zabezpieczamy, tym większe szanse, że unikniemy szoku, jakiego nie zdołał uniknąć nawet ktoś tak potężny jak prezydent Stanów Zjednoczonych.