Kontrole policji, kara pieniężna, rozprawa w sądzie – to kary, jakie od władz publicznych otrzymał Mariusz Meling, aktywista antyaborcyjny, za wyrażanie własnego zdania i ostrzeganie przed działaniami LGBT. – W tym przypadku policja szukała pretekstu do tego, by ukarać protestującego. Prawo broni wolności słowa – komentuje sprawę poseł PiS, prawnik Bartłomiej Wróblewski.
6 kwietnia br. odbył się pierwszy marsz równości w Koszalinie i pierwszy w tym roku w Polsce. Osoby związane z działalnością pro-life zareagowały na to wydarzenie jednoznacznie, wyrażając sprzeciw wobec ideologii LGBT. Niektórzy, jak Mariusz Meling, postanowili zamanifestować w miejscu odbywania się marszu.
– O wszystkim dowiedziałem się w piątek, a marsz był w sobotę. Pojechałem do Koszalina zaprotestować. Akcja nie była w żaden sposób zorganizowana ze względu na szybkość jej przygotowania. Pożyczyłem z Gorzowa Wielkopolskiego od aktywistów pro-life samochód obklejony banerami informującymi o zagrożeniach związanych z homoseksualizmem. Mój protest polegał na tym, że jeździłem samochodem po Koszalinie przed marszem równości i w trakcie jego trwania, ostrzegając w ten sposób przed zagrożeniami LGBT
– mówi „Codziennej” aktywista antyaborcyjny.
Samochód, którym jeździł Meling, był już używany w Gorzowie Wielkopolskim przy okazji innych protestów przeciwko LGBT. Tamtejszej policji pojazd nie przeszkadzał. W Koszalinie jednak samochód stanowił problem.
– W pewnym momencie do samochodu przyczepiła się policja, która przez cały dzień za nim jeździła. Gdy Mariusz użył nagłośnienia z tekstami informującymi o zagrożeniach, jakie niesie za sobą LGBT, funkcjonariusze wystawili mu mandat. Mariusz go nie przyjął. Wyłączył nagłośnienie i jeździł samochodem już bez dźwięku
– mówi przyjaciel Melinga, Kazimierz Sokołowski, aktywista pro-life z Gorzowa Wielkopolskiego, który kontaktował się z nim telefonicznie podczas trwania koszalińskiego marszu i po nim.
W ciągu całego dnia samochód był czterokrotnie kontrolowany. Według świadków szukano na siłę pretekstu do tego, by uniemożliwić Melingowi protest.
– Z samochodem było wszystko w porządku, więc do niczego się nie przyczepiono. Natomiast jak Mariusz wracał już z Koszalina, został zatrzymany przez cztery radiowozy i poddany kolejnej kontroli. Oznajmiono, że samochód jest niesprawny, i nie pozwolono kontynuować jazdy – relacjonuje Sokołowski.
Policja złożyła następnie wniosek do sądu rejonowego o nałożenie kary na Melinga w związku z nieprzyjęciem mandatu. Rozprawa ma się odbyć w najbliższy poniedziałek 16 grudnia.
Koszalińska policja nie chciała skomentować sprawy i nie odpowiedziała na pytania „Codziennej”.
Jak jednak udało się ustalić „Gazecie Polskiej Codziennie”, funkcjonariusze w sprawie Melinga powołali się na Prawo ochrony środowiska. Zgodnie z art. 156 tej ustawy nie można używać sprzętu nagłaśniającego w obszarach zabudowanych, np. w miastach. Jednak ten sam artykuł stanowi, że nagłośnienia wolno używać, gdy ostrzega się innych przed niebezpieczeństwem lub podczas legalnego zgromadzenia. W myśl tego przepisu Mariusz Meling nie złamał więc prawa.
Ponadto policja zarzuca mężczyźnie brak wcześniejszego zarejestrowania manifestacji. Ten powołuje się jednak na Prawo o zgromadzeniach, które przewiduje tzw. zgromadzenie spontaniczne. Art. 3 ustawy pozwala na zwołanie takiej manifestacji, jeśli jej organizatorzy mieli za mało czasu, by zastosować standardowe procedury.
– Tu faktycznie tak było. Gdy tylko dowiedziałem się o marszu, pojechałem zaprotestować. Nie było to zgromadzenie zorganizowane
– tłumaczy Meling.
Cały tekst w dzisiejszej "Gazecie Polskiej Codziennie"