Przez całe lata Włodzimierz Cimoszewicz – były komunistyczny aparatczyk, zarejestrowany przez SB, po 1989 roku minister, premier, poseł – korzystał z mienia publicznego.
Wynajmował od Lasów Państwowych leśniczówkę, teren w sercu Puszczy Białowieskiej i dodatkowo trzy inne budynki mieszczące się na posesji. W jednym z nich mieszkała jego najbliższa rodzina. „Gazeta Polska” ujawniła, w jakim stanie dzisiejszy lider warszawskiej listy Koalicji Europejskiej zostawił nieruchomość. Cimoszewicz, który jakże ochoczo wciela się w arbitra przyzwoitości, twierdzi, że puszczańskie dobra wynajmował, płacił za nie i pielęgnował je. Jednym słowem – był w porządku. W mediach mu przychylnych nawet nie pokazano zdjęć ukazujących jego zaangażowanie w dobrostan tego – jakkolwiek patrzeć – publicznego mienia. Trudno się nawet dziwić – ten, kto je zobaczy, nie ma najmniejszych wątpliwości, że nieruchomość po Cimoszewiczu stała się ruiną.
Ale rozłóżmy na czynniki pierwsze tłumaczenie byłego komunisty. Twierdzi, że płacił. To prawda – szkoda tylko, że nie ujawnia jak mało. Przez ogromną część okresu najmu czynsz był na śmiesznie niskim poziomie, a dodatkowo Cimoszewicz korzystał – już na tzw. krzywy ryj – z budynków, za które nie płacił nic. Idę o zakład, iż utrzymanie przejezdności drogi do leśniczówki – a takowy obowiązek spoczywał na Lasach Państwowych – pochłaniał w miesiącach zimowych znaczną część tego, co były premier płacił. Nie zdziwiłabym się, gdyby LP nawet dokładały do puszczańskiej daczy Cimoszewicza. Koalicjant Schetyny dziś tłumaczy, że Lasy Państwowe jeszcze musiały zwrócić mu koszty inwestycji, które czynił w Puszczy. To też prawda. Jednak były premier zapomina wspomnieć, że w czasach rządów swojej formacji, a później PO i PSL publiczna instytucja, jaką są LP, podpisywała z nim umowę, niemal zupełnie nie pilnując swojego interesu (czyli interesu państwa polskiego), za to z wyjątkową troskliwością wobec interesu wynajmującego. Swoją drogą Cimoszewicz był tam uznawany i sam się uznawał za taką szychę, że nie przestrzegał nawet podstawowych zasad bezpieczeństwa w – jak to mówią ekolodzy – „ostatniej pierwotnej puszczy w Europie” i wbrew wszelkim zapisom prawa, ale i zdrowemu rozsądkowi, zainstalował w środku lasu zbiornik w gazem.
Bez pozwolenia, bez pytania kogokolwiek o zgodę – po prostu król puszczy. Opublikowaliśmy materiał o białowieskiej leśniczówce Cimoszewicza, bo historia jej dzierżawy i wyprowadzki to symbol podejścia tego prominentnego polityka Koalicji Europejskiej do mienia wspólnego – do tego, co jako wysoki urzędnik państwowy, parlamentarzysta, a dziś kandydat na reprezentanta w PE, powinien z zaangażowaniem szanować. Sposób, w jaki użytkował tę leśniczówkę, pokazuje, jak traktuje i będzie traktował interes Polski. A morał z opowieści o puszczańskiej daczy Cimoszewicza jest prosty – brać, ile się da. Nieważne co, nieważne jak, nieważne jakie straty to spowoduje. Brać. Brać, jak można. W Parlamencie Europejskim nie będzie inaczej.
Źródło: Gazeta Polska
Katarzyna Gójska