Występy na najważniejszych scenach, tytuł jednego z najlepszych basów świata i barwna, pełna tyleż dramatycznych, co pięknych wspomnień przeszłość. To wszystko w oczach 97-letniego śpiewaka operowego Bernarda Ładysza blednie przy tęsknocie za rodzinnym miastem - Wilnem.
Był Pan nazywany „jednym z najlepszych basów świata”. Co Pan czuł, gdy słyszał Pan takie określenia?
Nic nie czułem, po prostu śpiewałem - mówiąc dosadniej - wykonywałem robotę. Trzeba było śpiewać, to się śpiewało.
Nie jest Pan w tej chwili zbyt skromy?
To nie skromność, to dystans. W moim wieku na pewne rzeczy, w tym na sukcesy, patrzy się trochę inaczej. Dziś, siedzę i zastanawiam się: po co to wszystko było?
Jak to po co! Setki zagranych ról, brawurowe występy na najważniejszych scenach świata, a nawet wkład w polską kinematografię. To robi wrażenie!
Dziś inaczej to odbieram.
A jaki moment w pana karierze był dla Pana najbardziej poruszający?
Trudno powiedzieć, na pewno było wiele takich momentów. W pamięć zapadł mi jeden z występów w Australii, w Sydney Opera House. Scena w tak bliskim sąsiedztwie wody zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Ale takich pięknych momentów było znacznie więcej, choć teraz coraz mniej z nich pamiętam…
Zdobył Pan wiele nagród i odznaczeń - wśród nich m.in. Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, Złoty Medal Zasłużony Kulturze Gloria Artis i Złotego Fryderyka. Czy jest jakiś laur, który ma dla Pana szczególne znaczenie?
Cieszę się z nich wszystkich, trzymam ładnie wyeksponowane w kredensie. Wiadomo, że jedne zostały przyznane szczerze, inne „bo tak wypadało” (śmiech). Ale każda z nich na swój sposób jest dla mnie wartościowa.
Jakie jest Pana najpiękniejsze wspomnienie związane z Wilnem?
Och, to stanowczo zbyt trudne pytanie! To jest dla mnie miasto „jedyne na świecie”. Chociaż zwiedziłem wszystkie kontynenty, to Wilno jest tym miejscem, do którego zawsze wracam sercem. Trudno mi przywołać konkretne wspomnienia, bo po pierwsze jest ich mnóstwo, a i pamięć nie ta… Ale nie da się opisać słowami sentymentu, z jakim o nim myślę.
A kiedy ostatni raz Pan tu był?
Ojej, bardzo dawno. Może dziesięć lat temu, może nawet więcej. Wiele bym dał, by jeszcze raz do Wilna wrócić.
Rozumiem, że tym, co Pana powstrzymuje, jest sędziwy już wiek i problemy ze zdrowiem. Gdyby jednak mógł Pan dziś przyjechać do Wilna, w które miejsce udałby się Pan najpierw?
Niestety, ledwo mówię, ledwo chodzę. Rozmowa z panią to już dla mnie wyczyn (śmiech). Ale gdybym jakimś cudem mógł znaleźć się w Wilnie, pierwszym miejscem, do którego bym poszedł jest mój rodzinny dom. Bardzo chciałabym zobaczyć chociaż dawno niewidziane podwórko… Zostawiłem tam masę wspomnień. Tutaj, w Warszawie, mimo tylu spędzonych tu lat, nadal czuję się obco.
A czego by Pan życzył w takim razie mieszkańcom Wilna, Polakom, którzy dziś tu żyją?
Wilniakom życzę po prostu, żeby byli Wilniakami! Bo to jedna z lepszych rzeczy, jakie w życiu mogą się przydarzyć.
Z Bernardem Ładyszem rozmawiała Magdalena Fijołek.
Wywiad z Bernardem Ładyszem ukazał się w "Kurierze Wileńskim Magazynie" z 2 lutego 2019 r. Publikujemy go dzięki uprzejmości magazynu.