Gazeta Polska: Roman Tuska » CZYTAJ TERAZ »

Granice (nie)odpowiedzialności

Lech Wałęsa przyzwyczaił do tego, że jest obrońcą prawdy, ale wtedy, gdy jest ona dla niego wygodna. Pomimo że jest tak coraz rzadziej, były prezydent nie wydaje się skłonny już nie tylko do stanięcia z nią twarzą w twarz, ale do jakiejkolwiek refleksji.

Wyrokiem gdańskiego sądu w sprawie haniebnych zarzutów Lecha Wałęsy wobec Jarosława Kaczyńskiego za obarczenie go odpowiedzialnością za katastrofę smoleńską były prezydent musi przeprosić prezesa PiS na Facebooku, w radiu TOK FM, „Newsweeku” oraz na portalu Gazeta.pl.

Wałęsa wyraził chęć odwołania, choć powinien się cieszyć, że sąd oddalił pozostałe roszczenia Kaczyńskiego, np. za określanie go osobą chorą psychicznie, i dodał, że „wyroki sądu powinny być bez dyskusji wykonywane, ale jeśli są możliwe do wykonania”. Nie po raz pierwszy posługuje się w rozumowaniu logiką, którą wyraził w zdaniu: „jestem za, a nawet przeciw”, czym zasugerował, że wyroku nie wykona. Zamieścił też kuriozalne oświdczenie na Facebooku, w którym stwierdził: „Wydawało mi się, że sąd dąży do ustalenia prawdy. W przypadku mojego konfliktu z Kaczyńskimi sąd nie chce ustalić prawdy, chce jednak dowodów na prawdę”. Wałęsa udaje, że nie rozumie albo naprawdę nie rozumie, że to nie sąd ma szukać dowodów ani tym bardziej szef PiS dowodzić swojej niewinności, tylko Wałęsa musi przedstawić twarde dowody potwierdzające słuszność zarzutów, bo przecież oskarżenie jest bardzo poważne. Doskonale wie, że nie ma żadnych sensownych argumentów, więc pozostaje mu metoda kluczenia, którą stosował już w przeszłości, m.in. w wyjaśnieniach dotyczących swoich kontaktów z SB, co rusz zmieniając wersje swoich wyjaśnień. Podobnie i tym razem broni swoich słów w taki sposób, że zamiast wyjasniać, zaciemnia obraz rzeczywistości. Obarczenie drugiej osoby odpowiedzialnością za śmierć 96 osób to jeden z najcięższych zarzutów, jakie sobie można wyobrazić. Były prezydent wydaje się zaskoczony, że pierwszy raz ktoś postanowił postawić tamę bezkarności jego paplaniny, która tym razem w tak oczywisty sposób naruszył dobre imię i godność Jarosława Kaczyńskiego. Nie ma wątpliwości, że Lech Wałęsa nie pierwszy raz przekroczył granice wolności słowa i odpowiedzialności za nie.

Wałęsie wolno więcej?

Lista wypowiedzi Wałęsy, które nie tylko nie przystoją laureatowi Pokojowej Nagrody Nobla, byłemu prezydentowi, politykowi, a nawet zwykłemu człowiekowi, jest długa i wstydliwa. A przecież poprzeczka wobec osób pracujących na rzecz dobra publicznego powinna być postawiona wyżej niż wobec przeciętnego Kowalskiego. W 2007 r. Lech Wałęsa napisał na swojej stronie internetowej po przeczytaniu wywiadu Lecha Kaczyńskiego dla France 24: „Jedno tu tylko słowo pasuje: s...syn”. W 2016 r. na Facebooku dzielił się swoją wiedzą paramedyczną na temat bliźniaków jednojajowych: „Poczytajcie sobie badania medyczne na temat bliźniaków jednojajowych. Jak jeden zginie, to drugi już do końca życia jest nienormalny”. W tym samym roku w wywiadzie dla Moniki Olejnik powiedział: „Człowieku, co ty robisz? Idź do lekarza, niech dadzą ci żółte papiery”. W 2017 r. w radiu TOK FM były prezydent stwierdził, że Jarosław Kaczyński jest gorszy od Hitlera. Czy na spotkaniu z KOD rzucił, komentując zakończenie współpracy z braćmi Kaczyńskimi: „Jednego odesłałem do żony, drugiego odesłałem do męża”, co było nawet niezawoalowanym zarzuceniem prezesowi PiS skłonności homoseksualnych.

Obsesyjna nienawiść

Niemal od początku działalności politycznej przywódca Solidarności słynął z tego, że mówił szybciej, niż myślał. Po wygranych przez PiS wyborach parlamentarnych i prezydenckich jego obsesyjna nienawiść do Jarosława Kaczyńskiego co rusz znajdowała upust w wypowiedziach, które nie tylko nie miały nic wspólnego z kulturą, ale i etyką. Jednym z nielicznych powodów jego istnienia w przestrzeni publicznej stało się werbalne polowanie na Jarosława Kaczyńskiego. Antypis doskonale to wyczuł i pokochał tego, który wcześniej był przez te środowiska wyśmiewany. Wałęsa stał się dla niego bardzo ważny, bo wprawdzie w Polsce mało kto się z nim liczył, za to w Europie wciąż roztaczała się wokół niego aura bohatera narodowego. Dla establishmentu były robotnik stał się wymarzonym orężem w walce z Jarosławem Kaczyńskim. Tym bardziej dlatego, że każde najgorsze oskarżenie, największa bzdura, którą wypowiadał na temat jednego z braci, stawała się uświęcona i usprawiedliwiana przez opozycję. Chyba samemu Wałęsie wydawało się, że jest nietykalny, że jemu wolno więcej: może powiedzieć wszystko na temat prezesa PiS, a i tak włos mu z głowy nie spadnie. Wiedział bowiem, że ma za sobą przychylność sędziowskiej kasty, która często nie ukrywa swoich politycznych sympatii. Co zresztą było widoczne nawet podczas przesłuchania, na którym ustawiał sędziów, stawiał warunki. W końcu się przeliczył, miotając tak ciężkim oskarżeniem bez jakichkolwiek dowodów, bez punktu zaczepienie, śladu, który znajdowałby się w raporcie komisji Millera czy nawet MAK.

Wyrok sądu i co dalej?

Lecha Wałęsę spotkał najłagodniejszy wymiar kary. Został skazany za naruszenie dóbr osobistych za przewinienie tak ewidentne, że nawet jemu nie udało się z niego wywinąć. Pozostałe zarzuty Jarosława Kaczyńskiego zostały oddalone, nawet ten o wmawianiu mu choroby psychicznej. Niewiele można sobie wyobrazić zarzutów, które bardziej godziłyby w czyjeś dobra osobiste niż te, które stawia Wałęsa. Ciekawsze niż sam wyrok sądu, który nie powinien budzić wątpliwości, wydaje się uzasadnienie, które wygłosiła sędzia Weronika Klawonn, określone przez prof. Legutko jako kuriozalne. Interesujące nie tylko ze względu na fakt, że pani sędzia ujawniła nim swoje sympatie polityczne, ale też konsekwencje, które mogą być pretekstem do wyznaczania granic wolności słowa, ale też odpowiedzialności za nie. Z jednej strony podkreśliła, że wolność nie jest wartością absolutną, granicą wolności słowa jest m.in. ochrona dobrego imienia osoby drugiej, oddalając pozostałe elementy powództwa prezesa PiS, w gruncie rzeczy bardzo płynnie nakreśliła te granice, przesunęła je zbyt daleko, gdzie kończy się już przyzwoitość. Nie można drugiej osoby nazwać mordercą, ale można osobą niezrównoważoną psychicznie.

Kontynuacją fatalnej passy z ostatnich tygodni Lecha Wałęsy było odnalezienie przez dziennikarzy Polskiego Radia i „Rzeczpospolitej” archiwum Czesława Kiszczaka w Hoover Institute w Stanford. Wśród dokumentów znaleziono m.in. nieznany historykom list Kiszczaka do szefa Solidarności z maja 1993 r. Zdaniem dziennikarzy, którzy dotarli do materiałów, Czesław Kisczak planował wywierać wpływ na byłego prezydenta. Z listu nie wprost wynika, że ma on wiedzę o agenturalnej przeszłości Wałęsy. Sam Wałęsa stwierdził, że nigdy nie otrzymał listu, choć nie wyklucza, że trafił do Kancelarii Prezydenta. Twierdzi, że Kiszczak nie próbował go szantażować, a list jest sfałszowany. Były prezydent podkreślił, że należałoby sprawdzić autentyczność korespondencji, co brzmi dość kuriozalnie – skoro Wałęsa wie, że pismo jest sfabrykowane, po co badać jego autentyczność. Poza tym już raz analizy grafologiczne ekspertów Insytytutu Ekspertyz Sądowych bez wątpliwości potwierdziły autentyczność dokumentów z teczki TW Bolka. Wtedy pełnomocnik Wałęsy powołał swoich ekspertów, którzy wyniki badań zakwestionowali, choć nie bardzo wiadomo, na jakiej podstawie, skoro nie mieli dostępu do oryginałów teczki.

Lech Wałęsa przyzwyczaił do tego, że jest obrońcą prawdy, ale wtedy, gdy jest ona dla niego wygodna. Kiedyś jego językowe gafy były traktowane z przymrużeniem oka, z czasem jego wypowiedzi nie tylko oderwały się od rzeczywistości, zradykalizowały się, ale stały się brutalnym elementem walki z obozem PiS, a szczególnie z Jarosławem Kaczyńskim. Czy wyrok sąd zatrzyma „jazdę bez hamulców” w wykonaniu byłego prezydenta i skłoni go do refleksji? Raczej wątpliwe.
 

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

#Lech Wałęsa #proces #wyrok #Jarosław Kaczyński

Leszek Galarowicz