Dobre dzieło broni się, niezależnie od tego, co dzieje się na scenie. Takie wnioski można wysnuć po obejrzeniu niedzielnego przedstawienia „Strasznego dworu”. Pod kątem muzycznym było urzekające. Zarówno soliści, jak i orkiestra pod batutą Grzegorza Nowaka zapewnili widowni rozrywkę na najwyższym poziomie. Opery słuchało się z przyjemnością.
O dworze, bez dworu
„Straszny dwór” miał więcej szczęścia niż „Carmen”. Mianowicie był dobrze wykonany, w związku z tym łatwiej było przełknąć aberrację, jaką jest scenografia. Jest ona niezrozumiała i kompletnie nieosadzona w dziele. Zamiast klasycznego dworu, z jego folklorem i tradycjami, otrzymaliśmy jasną, niemal sterylnie czystą scenę. Jest ona wręcz higienicznie apolska. W całym przedstawieniu unika się jakichkolwiek nawiązań do polskości, redukując je do minimum. I tak Miecznik ogłasza, że jego przyszli zięciowie mają szanować kontusz i pas. Sam zaś pod narzuconym na ramiona kontuszem – jedynym nawiązaniem do szlacheckości – ma… kamizelkę, koszulę i krawat. Obaj młodzi Stolnikowicze również stronią od sarmackiego stroju, paradując w mundurach Wojska Polskiego lub młodopolskich garniturach. Na tym tle Damazy, którego frak ma w zamyśle kłuć w oczy i odróżniać się od reszty, nie wywiera wrażenia osobliwości.
Dzieło odarte z istoty
W operze najważniejsza jest muzyka. Wszystko powinno jej służyć: od dyrygenta, solistów do kostiumów i scenografii. W związku z tym to, co zobaczymy na scenie, ma wspierać odbiór dzieła. Scenografia ma pomóc nieść operę i ją dopełniać. Tymczasem „Straszny dwór” to przykład zawłaszczania dzieła przez twórców, który nie je realizują, a siebie. Ta inscenizacja, która miała premierę w 2015 r., odziera dzieło Moniuszki z jego kwintesencji. I można byłoby wybaczyć pomieszanie epok, przelatujący w IV akcie samolot czy nawiązania do wojny polsko-bolszewickiej, gdyby łączyły się one z treścią opery i resztą scenografii. Tymczasem zabiegi te wcale nie mają na celu podkreślania zwycięskiego „Cudu nad Wisłą”. Pomimo dyskretnego wplecenia w fabułę tej wojny, nic nie wskazuje na to, że jesteśmy w Polsce. Nijak nie można wywnioskować, że, akcja dzieje się w szlacheckiej siedzibie, która jest tak wyraźnym nośnikiem polskiej kultury. Nawiązania do polskiej tradycji, z jej katolicyzmem i patriotyzmem, są w scenografii niewidoczne. Soliści śpiewają o swoim oddaniu ojczyźnie oraz oczekiwaniu na wyroki Opatrzności, a za ich plecami mamy czystą biel. Następuje rozminięcie się obrazu z treścią.
Karuzela epok i narodowości
Rozdźwięk pogłębia się, gdy akcja przenosi się do Kalinowa. W sarmackiej siedzibie odnajdujemy służbę rodem z Pałacu Buckingham. Zarówno myśliwi, jak i służący wyglądają tak, jakby wypożyczyła ich Królowa Elżbieta II. Kwintesencją oderwania się od polskości jest akt IV i kulig, będący typową rozrywką szlachty. Scena zapełnia się dworem, jakiego nie powstydziłaby się Maria Antonina – z perukami i krynolinami. W międzyczasie na scenie pojawiają się tancerze: połowa z nich wykonuje układ, którego nie powstydziłby się Moulin Rouge. Druga połowa tańczy ludowy taniec. Obie grupy wymieniają się: raz jedna znajduje się z przodu sceny, raz druga. Patrząc na to, wciąż kołacze się po głowie myśl: „Ale co to ma wspólnego z polskim dworem?”. Raczej jest to obraz cyrku, który potęguje się, gdy na scenę spuszczona zostaje konstrukcja, pierwotnie przypominająca kryształowy żyrandol. Powoli rozkłada się i przekształca coś, co budzi skojarzenia z dachem karuzeli. Finalnym efektem przedstawienia jest pomieszanie epok i narodowości – dwudziestowieczni polscy arystokraci, dziewiętnastowieczna brytyjska służba i osiemnastowieczny francuski dwór.
Brawa dla solistów
Podkreślmy jeszcze raz: wybitne dzieło obroni się zawsze. Wczorajszy „Straszny dwór” pod względem muzycznym nie posiada mankamentów. Soliści zaśpiewali bezbłędnie, tak samo, z wielkim wyczuciem, zagrali swoje role. Aria Skołuby (Łukasz Konieczny) była zachwycająca, zaś Anna Borucka podołała roli Cześnikowej. Doskonale oddała naturę ciotki-intrygantki, która troszczy się o swoich bratanków. Sam Miecznik, grany przez Stanisława Kuflyuka, zebrał zasłużone owacje na stojąco. Zarówno śpiew, jak i gra aktorska były bezbłędne. On też, jako jedyny, w finalnej scenie pojawia się ubrany w tradycyjny szlachecki strój.
„Straszny dwór” to wybitna opera. Mając możliwość usłyszeć ją ponownie, na pewno skorzystam z okazji. Jednakże nie godzę się na odzieranie jej ze swej istoty i wykorzystywanie do manifestowania wrogiego Polsce światopoglądu.