To nie było spontaniczne, że jacyś zomowcy ze strachu strzelali. Nie. Mieli polecenie strzelać do ludzi z ostrej amunicji. Po to przyjechali. Myśmy żyli wtedy w typowej sowieckiej dyktaturze – mówi Lech Duławski, opozycyjny działacz, były pracownik ZG Lubin w rozmowiez Magdą Groń.
Od dziś „Gazeta Polska Codziennie” dostępna na Dolnym Śląsku będzie bogatsza o dodatek regionalny.
- Chcemy być bliżej społeczności lokalnych, pomagać im rozwiązywać ich problemy, dlatego naszą gazetę wzbogacamy o kolejny dodatek regionalny. Zależy nam na tym, by był on platformą dyskusji przed wyborami samorządowymi – mówi Grzegorz Tomaszewski, prezes spółki Forum, wydawcy „Codziennej”.
Redaktor Naczelny „Codziennej” Tomasz Sakiewicz przypomina, że dodatek dolnośląski jest czwartym z kolei, który jest wydawany wraz z ogólnopolską „GPC”. Ukazują się już wydania: mazowieckie, łódzkie i pomorskie. Alicja Giedroyć, szefowa dodatku dolnośląskiego, zapewnia, że dolnośląska „Codzienna” będzie podejmowała te tematy, które są świadomie pomijane przez inne lokalne media.
Poniżej publikujemy rozmowę z Lechem Duławskim, opozycyjnym działaczem, byłym pracownikiem ZG Lubin, która ukazała się w premierowym numerze Dodatku Dolnośląskiego „Gazety Polskiej Codziennie”
Jak wyglądały przygotowania do manifestacji?
W naszej zakładowej gazecie przy ZG Lubin i w „Zagłębiu Miedziowym” nawoływaliśmy ludzi, żeby zebrali się w rocznicę powstania Solidarności. Trzeba było to w konspiracji napisać, wydrukować. Na początku pierwsze ulotki pisaliśmy na maszynie, więc trzeba je było przepisywać. Był kłopot z redagowaniem.
Jakie były treści tych komunikatów?
Nawoływaliśmy wyłącznie do wyjścia z domu. Do manifestacji pokojowej. Nikt nie przewidywał manifestacji zbrojnych. To był nasz sprzeciw wobec likwidacji Solidarności. Nikt z nas nie planował, że to się skończy, tak jak się skończyło. A jeśli ktoś planował, to wyłącznie władza. Poza tym to był olbrzymi sprzeciw robotników wobec zamachu na ich prawa. Sprzeciw samoistny i nie trzeba było specjalnie ludzi namawiać. Sami wychodzili z domów.
Jak Pan zapamiętał 31 sierpnia 1982 r.?
Była piękna, słoneczna pogoda. I naprawdę wszystko byłoby dobrze, gdyby pozwolono nam odśpiewać „Rotę” i ułożyć do końca krzyż z kwiatów. Ludzie rozeszliby się do domów. Ale zomowcy nie chcieli nas rozpędzać. Strzelali od razu.
Kiedy padł pierwszy strzał?
Nie pamiętam. Myśleliśmy, że strzelają ślepakami w powietrze, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to ostra amunicja. Nikt od razu nie uciekał. Strzelali do nas seriami z kbk AK, mieli zasłonięte twarze. To była potężna siła rażenia. Przestrzelili nawet rurki od znaków drogowych na wylot. Grube, stalowe rury.
Zginęło trzech mężczyzn: Michał Adamowicz, Andrzej Trajkowski i Mieczysław Poźniak. Znał ich Pan?
Znałem przede wszystkim Michała. Pracowaliśmy w tym samym miejscu, na tym samym oddziale na podobnych maszynach. Pracował na kotwiarce. To jest taka maszyna, która wierci otwory i zakłada obudowę w stropie.
Dotąd nie ustalono, kto wydał polecenie użycia ostrej amunicji. Pan się domyśla?
To nie było spontaniczne, że jacyś zomowcy ze strachu strzelali. Nie. Mieli polecenie strzelać do ludzi z ostrej amunicji. Po to przyjechali. Myśmy żyli wtedy w typowej sowieckiej dyktaturze. To nie było tak, że jakiś tam sobie milicjant na dole mógł podjąć decyzję. On musiał mieć przyzwolenie z Warszawy. Rządził Jaruzelski i koniec. W tym momencie nawet Komitet Centralny nie miał nic do powiedzenia. A SLD później zrobił z niego patriotę. Decyzję w takich sprawach zapewne podejmował wspólnie z Kiszczakiem. Nikt więcej nie miał w takich sprawach nic do powiedzenia.
Dlaczego akurat padło na Lubin?
To nie przypadek. Zagłębie Miedziowe było dla komuny bardzo ważne ze względu na to, że było dostarczycielem dewiz. Miedź cały czas sprzedawano na Zachód i była poszukiwana, bo przynosiła spore dochody Polsce. Przemysł często pracował dla Wschodu. Większość zakładów szyła za grosze pod zamówienia rosyjskie. A tu przychodziły dewizy, za które było można nabyć nowe technologie czy potrzebne surowce, których nie było.
Został Pan zatrzymany?
Przesiedziałem 10 miesięcy. Zamknęli mnie w 1983 r. pod koniec stycznia. Dwa miesiące trzymali na Komendzie Wojewódzkiej w Legnicy. Tam mnie przesłuchiwali i mam pretensje do śledczych, bo podczas przesłuchań przekraczali wszelkie granice. Byłem bity, bo nie zeznawałem, tak jak chcieli. Ale nie byłem jeszcze w tak tragicznej sytuacji jak koledzy, którym łamano żebra. Bito mnie pałką po stopach, one puchły, siniały i nie mogłem chodzić.
Za co konkretnie Pan siedział?
Za działalność. I za bomby lubińskie.
Bomby lubińskie?
Kiedy zamordowano naszych kolegów, a wiele osób zostało postrzelonych, to w drodze sprzeciwu założyliśmy komórkę przy naszej komisji zakładowej ZG Lubin. Kierował nią Stanisław Zabielski. Zresztą nie tylko, bo na Rudnej i w Polkowicach [kopalnie] też takie powstały, choć byli inni koordynatorzy. Podjęliśmy decyzję, że jeżeli mają do nas strzelać, to się przygotujemy. Pierwszą głośną sprawą była sprawa Janka Kołodzieja i kolegi Szweda, którzy podłożyli bombę pod CPN-em w Lubinie – ona nie wybuchła, ale była podłożona. Bomba była też w wieżowcu przy ul. Kilińskiego pod drzwiami ormowca. Zniszczyła mu drzwi. Kolejna była umieszczona pod Komitetem Wojewódzkim PZPR w Legnicy. Naprawdę tych bomb było sporo, ale nikomu krzywda się nie stała. Nam zależało przede wszystkim na odbudowaniu Solidarności.
KLIKNIJ PONIŻEJ I ZOBACZ ZWIASTUN DODATKU