W to, że Andrzej Duda zostanie prezydentem RP, nie wierzyło wiele osób. Pamiętamy choćby zadufane słowa Adama Michnika, że Bronisław Komorowski, by przegrać reelekcję, „musiałby przejechać po pijanemu na pasach ciężarną zakonnicę”. Szczęśliwie obyło się bez tego.
Pamiętamy jednak także, że nawet tęgie prawicowe pióra drwiły w publicystyce z pomysłu, by to skromny i sympatyczny współpracownik śp. Lecha Kaczyńskiego rzucał rękawicę nadmuchanemu sondażami Komorowskiemu. Drwiły prawicowe kataryny i kataryniarze. Całkiem zapewne przypadkowo kpili ci, którzy dziś nie ustają w podszeptywaniu prezydentowi, by ten odciął się od „smoleńskich radykałów”. Ludzie, którzy w swoich ocenach mylą się z podobną częstotliwością, z jaką swoje gafy wygłaszał Bronisław Komorowski w końcówce kampanii wyborczej.
Bilans prezydentury po dwóch latach od zaprzysiężenia (6 sierpnia 2015 r.) jest zadowalający. Już samo zestawienie liczb każe pożegnać złośliwy mit o „prezydencie narciarzu”, który według nieprzychylnych mu mediów miast głową państwa jest leniwym „amatorem białego szaleństwa”.
I tak: 38 wizyt głów państwa i szefów rządów, ponad 50 wizyt zagranicznych i 187 krajowych, 52 odwiedzone powiaty, zapowiedź dyskusji nad nową konstytucją. To jedynie wycinek z długiej listy aktywności, które podjął prezydent przez ostatnie dwa lata. Dwa lata, które po chłodnej analizie musimy, jako obóz niepodległościowy, uznać za udane. Musimy nie tylko dlatego, że – jak pisałem już w krótkim komentarzu – to nie problem dobrze wypaść na tle poprzednika, „króla gaf i bigosu”, którego „sukcesy” to zdystansowanie się od USA oraz serwilizm wobec unijnych partnerów.
Pamiętajmy poziom, z jakiego Andrzej Duda wchodził „na urząd”. Za każdym razem przypomina mi się historia, opowiedziana mi przez Pawła Bobołowicza, kijowskiego korespondenta Radia Wnet, do którego w wieczór wyborczy tuż po ogłoszeniu wyników rozdzwoniły się telefony od ukraińskich dziennikarzy. Zdezorientowani komentatorzy pytali: kim jest ten Duda? To pokazuje, jak zabetonowany był nasz układ polityczny, w którym cała Europa, na wschodzie i na zachodzie, postrzegała Polskę jako kraj o „ustabilizowanej demokracji” – celowo biorę to w cudzysłów, bo owa stabilizacja oznaczała ni mniej, ni więcej tylko wieczne trwanie „obozu III RP”.
Dziś, po dwóch latach, kiedy za sprawą „dobrej zmiany” widzimy krystalizację kierunków, w jakich iść ma nie tylko polityka „dużego pałacu”, ale i całość politycznego zwrotu, jaki dokonał się w Polsce w 2015 r., widać, że wbrew podszeptom z prawej i lewej strony prezydent i rząd idą w tym samym kierunku.
Bądźmy szczerzy – rola prezydenta jest inna niż partii politycznej. Nie może on sobie pozwolić na odwoływanie się jedynie do swojego elektoratu kosztem marginalizowania centrum i wyciągania ręki do krytyków. Zgodnie z jedną z definicji politologicznych rolą partii jest dojście do władzy i sprawowanie jej. Na to nastawiona jest wszelka arytmetyka (przed)wyborcza. Prezydent z racji swojej funkcji i rangi musi obejmować majestatem całą Rzeczpospolitą i mówić o słuszności swoich działań w sposób, który przekona nie tylko przekonanych. Nakłada to na niego konieczność modyfikacji strategii, używanie innej retoryki, taktyczne przyspieszanie, ale i spowalnianie tempa, dialog. I jeśli odbywa się to wszystko przy zachowaniu kierunku, w zgodności z własnym programem i w wierności przyrzeczeniom – nie można mieć o to pretensji. Nadrzędna idea, racja stanu powinna być najlepszą busolą. Czas ma tu znaczenie niebagatelne, ale wtórne w stosunku do taktyki i wizji.
Czy więc prezydent Andrzej Duda jest (i powinien) być zakładnikiem własnego obozu politycznego? Cóż, legitymację partyjną oddał jeszcze w 2015 r., przysięgę składał przed narodem i jemu służy. Nie zwalnia go to jednak z obowiązku realizacji wspomnianych przyrzeczeń. Po raz pierwszy od 2005 r. jesteśmy jednak w komfortowej sytuacji, gdy obóz niepodległościowy przekonany do konieczności sanacji Rzeczypospolitej ma w rękach wszelkie narzędzia, z czasem włącznie.
Nie ma jednak złudzeń. Obóz III RP nie będzie ustawał w próbach, by nie doprowadzić do wspomnianej sanacji. Walka o powrót do status quo, by „było tak, jak było”, będzie trwała. Redaktor Sławomir Kmiecik w swojej książce „Cel: Andrzej Duda. Przemysł pogardy kontra prezydent zmiany” pisze: „Andrzej Duda dla środowisk lewicowo-liberalnych i największych polskich mediów jest jak postać z sennego koszmaru. Wbrew stereotypowi prawicowca to polityk młody, wykształcony, wierny tradycji, ale niestroniący od zdobyczy nowoczesności, do tego lojalny i lubiany. Te i inne »grzechy« nowego prezydenta RP sprawiają, że od chwili przystąpienia do batalii o najważniejszy urząd w państwie znajduje się on w ogniu niewybrednych ataków”.
To prawda. Prezydent jest dla „totalnej opozycji” wdzięcznym obiektem do ataków. I owe ataki nie ustają. Z jednej strony mamy więc przemysł pogardy, wystudiowany i udoskonalany przez lata mechanizm, który przeciwko prezydentowi buntował nawet jego wykładowców i przyjaciół. Mechanizm, który sprawił, że w opinii publicznej na dobre zaistniały bon moty z kabaretu, w których prezydent przedstawiony jest jako bywalec poczekalni w biurze Jarosława Kaczyńskiego. Z drugiej strony widzimy udawaną fraternizację i ugłaskiwanie głowy państwa, jak wówczas, gdy prezydent zawetował dwie z ustaw dotyczących reformy sądów. Robią to ci sami ludzie. Ta metoda kija i marchewki jest jednak – mam nadzieję – czytelna dla prezydenta i jego środowiska. Czytelna na tyle, że zdaje on sobie sprawę z papierowej szczerości i tymczasowości chwilowych umizgów mainstreamowych mediów, „konstruktywnej opozycji” czy oklasków „symetrycznych” publicystów. Byłoby bardzo niedobrze, gdyby doradcy prezydenta nie byli świadomi tej chwilowej mimikry chwalących głowę państwa za „racjonalizm” i przeciwstawiających go własnemu obozowi.
Ale i ci, którzy z pozycji Prawa i Sprawiedliwości ciskają gromy w stronę Pałacu Prezydenckiego, powinni wziąć głęboki oddech. Nie jest dobrze, gdy minister sprawiedliwości wdaje się w żenującą potyczkę z prezydenckim ministrem. Zbigniew Ziobro, którego ambicje polityczne są znane, nazywający prezydenta „młodym politykiem” i z lekceważeniem wypowiadający się o jego decyzjach, mówiąc delikatnie, nie pomaga, a daje jedynie sygnał, że owe ambicje grają dużą rolę w jego decyzjach. Pokazuje też miejsce do wbicia klina.
Sprawa jest jasna. Prezydent zapowiedział, że w ciągu dwóch miesięcy od zawetowania ustawy przedstawi własne projekty reform sądownictwa. To sygnał, który nie może być lekceważony. Z uwagą obserwujmy to, co wyjdzie spod prezydenckiego pióra, i proces dyskusji nad owymi projektami. Nie mam wątpliwości, że każdy projekt zostanie poddany krytyce ze strony opozycji – zwyczajnie niezainteresowanej jakimikolwiek zmianami, także w funkcjonowaniu wymiaru sprawiedliwości.
Życzyłbym jednak sobie – a pewnie nie jestem odosobniony – by owa debata odbyła się przy współpracy z Ministerstwem Sprawiedliwości i z dużo lepszą niż w wypadku zawetowanych ustaw oprawą informacyjną obu pałaców – Prezydenckiego i Kancelarii Premiera. Stawka jest bowiem bardzo wysoka, a siły zaangażowane przeciwko obozowi „dobrej zmiany” potężne i sięgające daleko poza nasze granice. To będzie prawdziwy test dla obozu „dobrej zmiany”.
Teoria o tym, że bez zwycięstwa Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich nie byłoby sukcesu Prawa i Sprawiedliwości w wyborach parlamentarnych, jest niefalsyfikowalna. Nie dowiemy się tego. Jednak faktem jest, że to sukces prawnika z Krakowa zmobilizował obóz prawicy do wytężonej pracy w kampanii wyborczej. Ustrzeżono się wielu możliwych błędów, a słabości przeciwnika wykorzystano bez litości. Nikomu nie wolno dziś, po zwycięstwie, odwracać tej taktyki.
Już po oddaniu tekstu do druku Biuro Bezpieczeństwa Narodowego podało informację o decyzji prezydenta. Ten 15 sierpnia br. nie wręczy nominacji generalskich oraz admiralskich w Siłach Zbrojnych RP. Jak poinformowało BBN: „W ocenie prezydenta trwające prace i brak uzgodnień dotyczących nowego systemu kierowania i dowodzenia Siłami Zbrojnymi RP nie stwarzają warunków do merytorycznej oraz uwzględniającej potrzeby armii oceny przedstawionych kandydatur do awansów generalskich”. To niestety wskazuje na rzeczywisty konflikt między prezydentem a ministrem obrony narodowej Antonim Macierewiczem. Czas pokaże, jak głęboki to konflikt.