Gdybym był nieprzejednanym globalistą w typie George’a Sorosa, po szczycie G20 w Hamburgu przeraziłbym się nie na żarty. Okazuje się bowiem, że po pierwsze, nawet w kraju, który według wszelkich wskaźników jest obecnie jednym z największych beneficjentów gospodarczej globalizacji, „ulica swoje wie” i prezentuje anarchiczny antyglobalizm. Po drugie, okazuje się, że moi przeciwnicy o prawicowym rodowodzie (trumpiści) wcale nie są w ciemię bici i mają swoją polityczną wizję, która jest stosunkowo spójna.
Twardzi globaliści chcieli, aby wraz ze światowymi strukturami gospodarczymi budować światowe struktury koordynacji, które z czasem stałyby się strukturami władzy. Temu miały służyć rozmaite fora w typie G20, G7 itp.
Plany globalistów
Nie jest przy tym słuszne nazywanie tych dążeń spiskowymi. W swoim ogólnym zarysie zamierzenia środowisk organizujących owe szczyty były bowiem dość dobrze widoczne i sygnalizowane. David Rockefeller twierdził np. w 2003 r., że jeśli jest oskarżony o to, że „spiskuje z innymi [sobie podobnymi biznesmenami], by zbudować bardziej zintegrowaną politycznie i ekonomicznie strukturę – jeden świat, jeśli chcecie”, to jest „winny” i jest z tego „dumny”.
Globalistyczni neoliberałowie zaczęli też wpływać na poszczególne partie poprzez lobbing, fundacje, stypendia, uniwersytety, fora dyskusyjne itp. W wypadku prawicy chodziło głównie o zaszczepienie jej wiary w wolny rynek i przekonanie liderów, że nie jest on sprzeczny z tradycyjnymi wartościami rodzinnymi czy religijnymi. Jeśli zaś chodzi o lewicę, zależało im na jej udomowieniu i pozostawieniu w jej gestii tylko stosunkowo miękkich obyczajowych kwestii jako „bezpiecznych zabawek”.
Szok w Hamburgu
Wielkim szokiem po szczycie G20 w Hamburgu jest natomiast to, że obie strategie, stosowane przez zachodni globalizm od czterech dekad z okładem, przestają działać. Nagle nie daje się już bardziej urynkowić prawicy, bo na salony wemknął się Donald Trump. Nagle nie daje się już zagłaskać lewicy, bo tysiące demonstrantów pali miasto.
Nie jest nawet pewne, czy można wciąż mówić o lewicy i prawicy. Nowe media pozwoliły bowiem na zbudowanie lokalistycznych alternatyw dla ich globalistycznie zblatowanych wersji. Alternatywy zaś przyciągnęły ludzi w obliczu kryzysu, niepokoju i zachwiania tożsamości. Obok mainstreamowego globalizmu wyrosły raczej dwa lokalizmy. Jeden w wydaniu narodowym, a drugi w wydaniu anarchistycznym.
Globalistyczna postlewica nie była w stanie skutecznie przeciwdziałać pogarszaniu się praw pracowniczych, rosnącym nierównościom społecznym i prekaryzacji (niepewności zatrudnienia) młodego pokolenia. Stąd coraz gorsze notowania socjaldemokratów po ostatnim kryzysie. Z czasem, owszem, wytworzyła się dla zblatowanego socjalizmu alternatywa. Jest to jednak alternatywa bez pozytywnej wizji. Najlepsze umysły lewicy zostały wszak już dawno temu kupione przez tych, którzy płacili najwięcej. Teraz radykalne lewactwo jest więc intelektualnie jałowe, potrafi niszczyć i palić, ale już nie budować. Opiera się na luźno zorganizowanych grupkach, nie ma wizji państwa ani innych dużych instytucji. Stosuje taktyki miejskiej partyzantki, jest anarchiczne i na swój sposób lojalistyczne zarazem.
Prawica z kolei coraz częściej „trumpieje”, przestaje już traktować słowo „populizm” jako zarzut. Nie wierzy, że Bóg i niewidzialna siła rynku to to samo. Zostaje jej może sentyment do czasów, kiedy kojarzeni z nią politycy byli pupilkami neoliberalnego ładu (Reagan i Thatcher). Odrobiła jednak lekcje z ekonomii politycznej. Nowa prawica wie, że o tradycyjnych, zakorzenionych wartościach nie ma mowy, jeśli chce się na pracownikach wymuszać fantastyczną wręcz globalną mobilność, a na państwach przyjmowanie nieograniczonej liczby imigrantów. Dlatego jej ulubionym narzędziem jest protekcjonizm gospodarczy i społeczny. Staje się więc lokalizmem na poziomie państwa narodowego.
Oczywiście na samym szczycie G20 jedynym prawdziwym przedstawicielem takiej lokalistycznej prawicy był Donald Trump. Pomimo porażki Marine Le Pen we Francji i słabego wyniku Theresy May na Wyspach nastroje lokalistyczno-narodowe są jednak w Europie nadal dość silne. W niektórych krajach, jak w Polsce, wręcz dominują na scenie politycznej. Siła polskiej gospodarki już teraz pozwala nam teoretycznie pretendować do miejsca w G20.
To więc nie przypadek, że najspójniejsza wizja „ładu światowego według Trumpa” została przedstawiona tuż przed szczytem G20 w Warszawie. Jest to wizja, która wyklucza budowanie elitarystycznych superstruktur władzy nad głowami obywateli, bez ich wiedzy i wyraźnej zgody. Jest to też wizja, która sugeruje schładzanie globalizacji gospodarczej po to, aby uchronić się przed gniewem mas i być może dać sobie czas na znalezienie lepszych rozwiązań.
Trump powiedział wszak w Warszawie: „Amerykanie wiedzą, że sojusz wolnych, suwerennych i niepodległych narodów jest najlepszą obroną naszych wolności i interesów”. Pytał też retorycznie: „Czy mamy dość wiary w nasze wartości, by bronić ich za wszelką cenę? Czy mamy dość szacunku do naszych obywateli, by bronić naszych granic?”. A co do wartości duchowych, wspomniał Boga aż dziesięć razy.
Szklanka do połowy pusta czy pełna?
Na miejscu globalistów skupiłbym się na słowach Trumpa, zwłaszcza słysząc dobiegające zza okien pohukiwania demonstrantów i odgłos tłuczonego szkła czy też czując swąd podpalanych samochodów i gazu łzawiącego.
Być może dlatego zamiast zupełnej izolacji Trumpa szczyt zakończył się bardzo niestabilnym kompromisem. Była więc mowa o „walce z protekcjonizmem”, a jednocześnie o „zgodnych z prawem instrumentach ochronnych” oraz „zbalansowanym, inkluzywnym rozwoju gospodarczym”. Z jednej strony mowa była też o ekonomicznych i politycznych korzyściach płynących z uporządkowanej migracji, a z drugiej sygnatariusze podkreślili „suwerenne prawo krajów do kontroli i zarządzania swoimi granicami, tak aby służyło to ich narodowym interesom i bezpieczeństwu”.
Największy rozdźwięk dotyczy nadal kwestii klimatycznych. Stany Zjednoczone w interesie swojego przemysłu i swoich pracowników chcą przede wszystkim taniej energii, a pozostałe kraje są bardziej zaniepokojone globalnym ociepleniem. Kompromis na tym polu wygląda tak, że USA „będą dążyć do ścisłej współpracy z innymi krajami i przy tym wspierać je w dostępie i wykorzystywaniu kopalnych nośników energii i ich stosowaniu w sposób bardziej czysty i efektywny”. Udało się też na jakiś zażegnać widmo wojny handlowej o stal między USA a Niemcami i Chinami.
Dla pesymisty takie ustalenia to zgniły kompromis, który niewiele załatwia i pudruje tylko realne problemy za pomocą okrąglutkich, łączących sprzeczności zdań. Dla optymisty jest to ważny sygnał, że nawet zażarci rzecznicy globalizacji zaczynają słyszeć głos ulicy i rozumieć, że Trump nie został wybrany przypadkiem, lecz odzwierciedla dążenia wielu obywateli. Jego oponenci nie są jeszcze gotowi do pełnego kompromisu, ale wyraźnie sygnalizują, że chcą pójść na ustępstwa, byleby uniknąć chaosu. Paradoksem jest to, że w sytuacji nowego przesilenia wizja Trumpa wydaje się coraz bardziej umiarkowana i sensowna, a wizja Emmanuela Macrona i Angeli Merkel coraz bardziej niebezpieczna. Zwłaszcza w swoich potencjalnych niezamierzonych skutkach.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
#antyglobaliści
#Donald Trump
Michał Kuź