Można „Melchiorem Wańkowiczem” czytać różne historie. Często przez pióro i wrażliwość reporterską Wańkowicza Polacy układają sobie własne wyobrażenia o Monte Cassino, czy o historii Hubala. Podobnie jest z naszym „wrześniem”. Zbiór reportaży, opowiadań pisarza o najsmutniejszym z punktu widzenia dziejów najnowszych miesiącu polskim ukazywał się w już w trakcie wojny. Nosił ten zbiór tytuł „Wrzesień żagwiący”, zaś poza opowieściami o tym, co pierwszoplanowe jak obrona Westerplatte, Helu, czy Poczty Polskiej – znalazł się tam także wstrząsający reportaż o wydarzeniach związanych z polskim Komisariatem Generalnym w Gdańsku.
Szokujące zderzenie światów
Tytułem wyjaśnienia: Komisariat Generalny Rzeczypospolitej w Gdańsku był urzędem reprezentującym i wykonywającym uprawnienia Polski wobec Wolnego Miasta Gdańska, w zgodzie postanowieniami traktatu wersalskiego i innymi umowami. Był więc, swego rodzaju, polską placówką dyplomatyczną w mieście (co notabene było negowane przez SS-manów i gestapowców w pierwszych dniach września, gdy zniewolono naszych urzędników). Wańkowicz wpisał historię pracowników naszej placówki w szerszy kontekst wrześniowy w Gdańsku – wszystko rozgrywa się więc w atmosferze dochodzącej z oddali kanonady, walk na Westerplatte, heroicznej obrony Poczty i rozpoczynającej się juz 1 września wymierzonej w Polaków akcji eksterminacyjnej – aresztowano, więziono, torturowano polskich urzędników, pracowników kolei, poczty, nauczycieli… Akcja wymierzona w dyplomatów jest tego mocnym, emblematycznym, przykładem. Całość jest właściwie opowiada o szokującym zderzeniu światów – o spotkaniu z niemieckim bestialstwem, które stało w takiej sprzeczności z tym wszystkim, co można było myśleć o ojczyźnie Goethego i Schillera.
„Nowy, potężny rząd niemiecki uczył naród, jak żyć bez nienawiści do innych ludów… Tak samo, jak po sześcioletnich wysiłkach pokojowych Führera zarzucono nam wypowiedzenie wojny, tak teraz nazywają nas świniami. Musimy to pomścić. Musimy zerwać z naszym nastawieniem pokojowym, naszą przyjacielską gościnnością i wspaniałomyślnością. Nie będzie to dla nas łatwe, gdyż z natury jesteśmy łagodni i pełni miłości dla innych” – pisał „Voelkischer Beobachter” w przededniu wojny. Tym cytatem Wańkowicz otworzył swoją opowieść, jakby chciał zacząć od tekstu brzmiącego wręcz absurdalnie, gdy się zna fakty.
„Ja muszę zostać”
Już w sierpniu ściągały nad polskie wybrzeże ciche „konie trojańskie”, już wtedy ze statków wyładowywano cichcem, przy zgaszonych latarniach sprzęt wojskowy. Pośród nich „koń trojański pancerny”, który jedną burtę dział wycelował w Westerplatte, a drugą w Gdynię… Tymczasem w naszej placówce dyplomatycznej podejmowano decyzje, kto zostanie, a kto się ewakuuje. Został Komisarz Generalny mjr Marian Chodacki, a także radcy i urzędnicy. Rodziny ewakuowano. Najbardziej znienawidzony przez Niemców, jak pisze Wańkowicz, był wydział wojskowy. Jednak i tutaj pozostało całe kierownictwo: pułkownik Sobociński, kapitan Tchórzelski i inni. Szofer Sobocińskiego także nie wyjechał – „Jakże pan pułkownik obejdzie się w takim czasie bez auta? Ja muszę zostać”. Inny urzędnik, gdy się dowiedział, iż jest wyznaczony do ewakuacji, rozpłakał się – nie chciał opuszczać posterunku. Zostali polscy posłowie do Senatu Gdańskiego. I zostali, in corpore, księża polscy. Z nauczycieli, jeden tylko nie był powołany do wojska – pan Balcer.
„O godzinie czwartej minut czterdzieści pięć na ranem zbudził ich grzmot dział. Zrozumieli. To ciężkie dwudziestoośmiocentymetrowe działa >>Schleswig-Holstein<< bombardują Westerplatte. A więc wkrótce przyjdą po nich” – pisał Wańkowicz w „Pierwszych trzech dniach wojny w Gdańsku”. I przyszli. Zaczęli walić pięściami, buciorami, w furtę żelazną. „Zawadowski i Zalewski zbiegają w dół do mieszkania ministra Chodackiego, które otwierają posiadanym kluczem. Zaraz potem przypadła do drzwi gromada łapaczy: Aufmachen… Rausgehen!”.
Gdy nikt przy drzwiach nie odpowiadał biegli wyżej. A tam wyżej ukrywali się – Stankowski, Lemański, Ruprecht, Danielewicz. Nasi urzędnicy. Złapano ich, wywleczono. Potem zaczęli walić w furtę na dole. Młodziutki, dopiero co ożeniony, sekretarz ministra Chodackiego, Jan Dunst wyjrzał przez okno i zawołał, by przyszła policja mundurowa. Wtedy Niemcy (ubrani po cywilnemu) po krótkiej naradzie schowali broń i się wycofali. Ale to był tylko początek.
Zmówiłbym pacierz za tych chłopców
Korzystając z chwili spokoju – Polacy się ogolili. Jeśli bowiem stawiać czoła okolicznościom losu niesprzyjającym – zawsze jak dżentelmen! Kanonada ciągle trwała. Gdy w końcu ustała nawałnica, około godziny dziewiątej i zapanowała cisza komisarz Chodacki westchnął, myśląc o wojsku na Westerplatte: „Gdybym umiał się modlić, zmówiłbym pacierz za tych chłopców”.
„Nie przypuszczał ani on, ani żaden z nas tam wtedy obecnych – zanotował Janek Dunst – że prawie pięciogodzinne ataki niemieckie załamały się na garstce obrońców tego małego skrawka ziemi polskiej w Gdańsku. Nikt z nas nie wiedział, że wiele wysiłku i trudu kosztowało Niemców zdobycie gmachu Poczty Polskiej”.
Gdy niemieckie radio nadawało przemówienie Hitlera, Polacy jedli śniadanie. Na stojąco. I naraz… Dzwonek do drzwi wejściowych. „Wychodzę na balkon na piętrze, przed drzwiami oficer policji w mundurze (…) – wspomina Dunst – Otwieram. A tu jak dzikusy wpadają trzej cywile, ci sami zresztą, którzy rano dobijali się do drzwi”. Wywleczono wszystkich. Do Victoria-Schule.
Jak wyglądała droga do tej szkoły, którą zamieniono na więzienie? Oddajmy głos Wańkowiczowi: „Ze wszystkich stron pędzono wyaresztowaną ludność polską, nic dziwnego, że nie starczyło normalnych więzień. Byli pędzeni wśród tłumu zalegającego chodniki. Tłum szalał, pluł, kobiety szarpały ich za ubranie, obelgi ze wszystkich stron sypały się na głowy odznaczonych wojskowych, na głowę… chronionego immunitetem radcy”. Tak, chronionego immunitetem – wszyscy byli bowiem pracownikami placówki dyplomatycznej. Lecz za taką nie chcieli jej uznać Niemcy (dopiero 5 września ulegli po interwencjach Wysokiego Komisarza Ligi Narodów Carla Jakoba Burckhardta). Tymczasem „Pod Vittoria-Schule tłoczyła się młodzież niemiecka. Młodzież wyła, pluła, groziła. Dzieci ciekawie zerkały w głąb bramy. Co tam się działo!”.
„Los, die Brille aufheben”
Tam zaś był tłum czarnych postaci – esesmanów. I zaczęło się. Każdy z urzędników musiał przejść pośrodku okrutnego szpaleru. Bity pałkami gumowymi Niemców. „Jeden z nich ma pałkę drewnianą, nabijaną gwoździami. Na pułkownika Sobocińskiego i kapitana Tchórzelskiego pada grad uderzeń, oczy ich zalewa krew, niewidzących nic wpychają w podwórze szkoły, gdzie esesmani pastwią się nad innymi już pobitymi i >>przepuszczonymi przez magiel<< w bramie ludźmi”.
Tam dostał też młody Dunsta. „Uderzenie. Okulary mi spadły. >>Los, die Brille aufheben<< (Jazda, okulary podnieść). W tej chwili stanął mi przed oczami leżący Ogryczak; domyśliłem się, w jaki sposób oprawcy go urządzili. Schylając się po okulary, bacznie obserwowałem nogę esesmana. W chwili, gdy jego noga byłą gotowa do kopnięcia, błyskawicznie się odsunąłem, esesman runął na ziemię, ja okulary podniosłem. Hitlerowiec zemdlał, a mnie również zbroczonego krwią doprowadzono do małej sali gimnastycznej”.
Na tej sali były również kobiety i dzieci.
„To tu zwożą naszych kolejarzy, pocztowców, celników” – pisał Wańkowicz – „To tu znaleźli się rodzice wszystkich dzieci uczęszczających do szkół polskich”, „to tu ściągnięto działaczy organizacji polskich”. Co się działo na tej sali szkolnej! „Coraz tu wchodzi jakiś esesman i wówczas wszyscy muszą stawać na baczność. Poranieni, pobici, opuchli ludzie nie widzą tych wejść, więc pośpiesznie sąsiedzi trącają ich ostrzegawczo. Mówić bowiem nie można”. Posłów polskich dodatkowo starano się upokorzyć. „Dano im kubły i długie druty i każą im czyścić ustępy w całym gmachu”. A dalej są tortury, bicie, kolejne przesłuchania.
„W pewnej chwili drzwi się otwierają, staje w nich nowy esesman; tym razem jest to drab o tak szerokich barach, że wypełniają całą futrynę.
– Wie heissen Sie?
– Kapitan Tchórzelski – odpowiada niespodziewający się niczego więzień. Szybki cios sierpowy uderza go w szczękę z prawej strony, następny z lewej i drzwi się zamykają. Kapitan wypluwa przedni ząb i trzy korony. Inne zęby w szczęce mu się ruszają”.
Preludium kaźni
Dunst w swoich wspomnieniach zapisał, że potem, w tej makabrycznej „szkole” podzielono ich na „klasy” i zamknięto w oddzielnych szkolnych pomieszczeniach. A to był dopiero początek. Preludium kaźni. I chociaż najważniejszych dyplomatów, na skutek interwencji Komisarza Burckhardta zwolniono, odwieziono na granicę litewską i tam zostawiono, to dla reszty więźniów rysowała się ponura przyszłość – więzienia, obozy, egzekucje. Tak pisał Dunst o polskim pośle Lendzionie – „Wywieziony on został do budującego się obozu w Stutthofie, stamtąd przewieziony w styczniu do obozu w Nowym Porcie. Odseparowany od pozostałych więźniów wyjeżdżał razem z dr. Bronisławem Łangowskim, dr. Franciszkiem Kręckim, Czesławem Tejkowskim, Feliksem Melką, ks. Franciszkiem Rogaczewskim, Chmielewskim, Zygmuntem Grimsmannem i innymi do Piaśnicy kopać swoje groby”.
Wrzesień żagwiący… Był zaledwie początkiem koszmaru, który ludzkości zgotowali Niemcy.