Koszulka "RUDA WRONA ORŁA NIE POKONA" TYLKO U NAS! Zamów już TERAZ!

Wróg komunizmu i intelektualistów. Sto lat temu urodził się Andrzej Bobkowski

„Chuligan wolności” – pisał o sobie Andrzej Bobkowski.

andrzej-bobkowski.pl
andrzej-bobkowski.pl
„Chuligan wolności” – pisał o sobie Andrzej Bobkowski. Konstruktor modeli samolotów mieszkający po wojnie w Gwatemali, rowerzysta przemierzający wojenną Francję, wróg komunizmu i intelektualistów, wreszcie autor „Szkiców piórkiem” – jednej z najważniejszych polskich książek XX wieku.

„I jak Pan teraz wygląda? Jak ch... wielbłąda” – tak gwarą chłopaka z krakowskich Dębnik kpił z pisarzy, którzy nie rozumieli komunizmu i dawali się nabrać na jego kolejne „odwilże” i reformy.

Był 1948 r., gdy 33-letni Andrzej Bobkowski z żoną wypłynęli z Francji do Gwatemali, czyli na koniec świata, by już nigdy (na stałe) nie powrócić. Młody ekonomista mówił, czego ma dość:

PRL i komunizmu, czyli domu obłąkanych rządzonych przez kilka tysięcy wariatów ideologicznych, w którym – co gorsza – reszta ludzi zdrowych stara się sobie wmówić, że jednak nie żyją w olbrzymich Tworkach; Rosji, której „nienawidził zawsze, od małego dziecka”, za cynizm, okrucieństwo i nierozumienie słowa „wolność”.

Europy, w tym Francji, czyli „strzępu europejskiego” opanowanego przez syfilis polityczny, społeczny, ideowy, moralny, intelektualny. W tym jej kompromisów z komunizmem;

Słabości emigracyjnej Polski przedwojennej, którą znał świetnie jako syn generała i przyjaciel Edwarda Rydza-Śmigłego;
Polskich panienek z dobrych domów i panów prezesów grających w bridge’a;

Kultury i cywilizacji XX w., o których pisał, że przypominają mu „wariata, który pociął na kawałki stos starych gazet, na każdym z nich napisał »milion dolarów«, schował wszystko do portfela i powiedział z wielką pewnością siebie: jestem bogaty”;

Intelektualistów, bo „intelektualiści to są niestety w przeważającej ilości kurwy i nic Pan na to nie poradzi. To węszy tylko za poklaskiem i wszystko im jedno, skąd przychodzi. Tylko chodzą i szukają, komu by się oddać”.

Wolał Gwatemalę, do której wyjeżdżał mając sto dolarów, nie znając hiszpańskiego, świadomy, że będzie musiał pracować fizycznie. Gwatemalę leżącą w rejonie świata, o którym przyjaciel opowiadał mu na przestrogę, iż „wyszedł pewnego dnia na miasto i widzi nagle wisielców na kolumnach otaczających główny plac. Zapytuje kogoś, co się stało, kim są ci powieszeni. Na to przechodzień odpowiada mu uprzejmie i z radosnym uśmiechem: »To nasz poprzedni rząd«”.

Jedwabne pończochy na konopnym sznurku

„Szkice piórkiem” Andrzeja Bobkowskiego to jedna z ważniejszych polskich książek XX w. „Prawość uczynił kategorią artystyczną” – pisał o Bobkowskim Tymon Terlecki (korespondencję między nimi wydała w 2006 r. „Więź”). Poeta Kazimierz Wierzyński oceniał: „To talent pisarza o niezwykłych walorach, o słowie elektryzującym, o brawurze narracyjnej, niespotykanie bystrym widzeniu rzeczy, odwadze sądów”. Choć „Szkice piórkiem” były pamiętnikiem pisanym w czasie wojny, zdecydował się je wydać dopiero w 1957 r.
„Między nami, to siedem lat pracowałem jak wół, żeby sobie stworzyć sytuację niezależną. Wolałem nie pisać, niż wieszać się gdziekolwiek na klamkach” – wspominał pierwsze lata w Gwatemali. „Postanowiłem być subiektywny, skrajnie subiektywny. W tej epoce czołgającego się „obiektywizmu” nie można inaczej się zachować” – stwierdzał.

Ucieczka z Europy była dla niego wyborem wolności: „Mam dość tej całej kolebki obozów koncentracyjnych zwanej Europą, mam dość poszukiwania absolutu – ja chcę żyć, po prostu żyć. Czym jest absolut w porównaniu z piersią dziewczyny i jej pocałunkiem?”.

„Antykomunizm Bobkowskiego jest konsekwentny i zabarwiony pasją” – pisał Józef Czapski. Należał do nielicznych, obok Józefa Mackiewicza czy Jana Lechonia, którzy naprawdę komunizm zrozumieli. „Powolutku strach podgryza, rozpłaszcza duszę. Jest to całkiem odrębny strach, jakiś inny, pełen wstydu, nie normalny, dumny strach. Trzeba się o to chociażby otrzeć, aby naprawdę zrozumieć” – pisał Bobkowski. I dalej wygłaszał spostrzeżenia nad wyraz aktualne w III RP: „Od usprawiedliwienia siebie samego zaczyna się usprawiedliwianie wszystkiego, wielkie i generalne »tak«...”

Rozwinięcie tej myśli odnajdujemy w notkach o Czesławie Miłoszu: „Przeczytałem „Kontynenty” Miłosza. Jak strasznie zdeformował go marksizm. On tak pisze, że cały czas mam wrażenie przypatrywania się kobiecie rozwieszającej jedwabne pończochy na twardym, konopnym sznurku. Żeby tylko nie zawadzić, bo mogłoby oczko »pojechać«. Ma się wrażenie, że dla niego kultura jest synonimem ostrożności”. I gdzie indziej: „Dolinę Issy” Miłosza tylko przerzuciłem – nie byłem w stanie wczytać się w to. Może bardzo piękne, bogate, soczyste, ale tylko na pozór. Wspaniałe jak fauna i flora podmorska oglądana przez szklaną taflę akwarium. Marksizm wysusza ludziom serca”.

Rezerwat jak dla żubrów i jeleni

„Jasne włosy, jasne oczy, lekki »psi zgryz«, jak mawiają specjaliści od wymowy, wydłużony, zadzierzysty podbródek” – opisywał Bobkowskiego Terlecki. Wolność była jego żywiołem. Chodziło o wolność bynajmniej nie tylko polityczną. Niekiedy nazywano go, nie bez cienia racji, anarchistą. W Gwatemali pisał: „Od 12 lat tutaj nie byłem zmuszony do pokazania dowodu osobistego. Za to ich kocham”. Gdy odwiedził po latach Europę, upadek cywilizacji zauważał także w taki sposób: „W Szwecji chciałem iść na wódkę po jedenastej w nocy i – nie było dokąd”. „Leżenie na trawie, pływanie – to było dla niego równie ważne, jak pisanie” – oceniał Józef Czapski.

Swoją złość na system opisywał tak: „Są chwile, w których ogarnia mnie skrajny anarchizm – anarchizm, o jakim nie śniło się nawet tym, co na transparentach obnoszą napis »Śmierć wszystkim«”. I dalej: „Byłbym zdolny mordować z wyrafinowaniem. Rozumiem dziś, dlaczego bezrobotny kuchcik z taką zimną krwią ucinał kieszonkowym nożem głowę komendantowi Bastylii, de Launay. On nie ucinał głowy człowiekowi, lecz Bastylii, systemowi”.

Gwatemala była poszukiwaniem rezerwatu wolności: „Skoro tworzy się dla zwierząt rezerwaty, parki narodowe, [...] skoro dba się o to, aby choć na ograniczonych terenach nie zniknął żubr, niedźwiedź, jeleń, to byłby już najwyższy czas pomyśleć o stworzeniu jakichś rezerwatów dla ludzi wolnych, rezerwatów wolności. Bo człowiek, który naprawdę chciałby być wolny, który naprawdę kocha to nienajzgrabniejsze ze wszystkich stworzeń – wolność, staje się już tak samo rzadki jak żubr lub jeleń. Wystrzeliwuje się go bez żadnych ograniczeń za pomocą coraz doskonalszej broni lub zamyka w nowoczesnych rezerwatach i parkach narodowych zwanych obozami koncentracyjnymi. Tępi się go na każdym kroku – »w imię wolności«”.

Młodzieńcze łajdaczenia

Andrzej Bobkowski urodził się w Wiener Neustadt w Austrii 27 października 1913 r. Jego ojciec Henryk Bobkowski był wykładowcą w Cesarsko-Królewskiej Akademii Wojskowej w stolicy państwa. Matka Stanisława pochodziła z Wileńszczyzny, ze szlacheckiej rodziny Malinowskich.

W czasie wojny polsko-bolszewickiej ojciec był szefem sztabu 11 Dywizji Piechoty. Gdy jego dywizja została otoczona, dowodzący oddziałami generał ogłosił: „Panowie, musimy teraz umrzeć”. Henryk Bobkowski zaprotestował z właściwym sobie taktem: „Jakkolwiek wydostanie się z tej sytuacji, proponowane przez pana generała, jest najprostsze, to warto byłoby przedtem spróbować jakiegoś bardziej skomplikowanego środka ocalenia”.

W II Rzeczpospolitej ojciec Bobkowskiego został generałem, stryj – ministrem w sanacyjnym rządzie, ciotka – doktorem filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jego rodzina wielokrotnie przeprowadzała się. Bobkowski przebywał w Lidzie, Wilnie, Modlinie, Toruniu i Krakowie. Przyjacielem ojca był Edward Rydz-Śmigły. „Okres Lidy, gdy mój ojciec był szefem sztabu II-ej Armii, był okresem ich miodowych lat. Pamiętam, jaką dyplomacją mój ojciec doprowadził w końcu do tego, że Śmigły zaczął punktualnie przychodzić do biura” – wspominał. Żona Andrzeja – Barbara Bobkowska – wspominała w liście do Terleckiego: „Od dziecka Jędrek znał i ogromnie lubił Śmigłego i był jego ulubieńcem. [...] Śmigły czytał mu czasem swoje wiersze [...]. Jędrek mówił, że to jest artysta i poeta, a nie polityk”.

W Krakowie Bobkowski uczęszczał do Gimnazjum im. Nowodworskiego. Wtedy właśnie poznał młodą plastyczkę Basię Birtusównę. „Poznaliśmy się na małej wysepce nad Wisłą” – wspominała Barbara Bobkowska. „Pod koniec gimnazjum kochanemu Jędrusiowi odechciało się uczyć, naturalnie zamiast tego się »łajdaczył«, poza tym napisał na złość profesorom coś okropnie skandalicznego w polskim zadaniu i za to polskie zadanie nie dopuszczono go do matury. [...] Pod moim anielskim wpływem Jędrek zdał naturalnie maturę”.

Był to na owe czasy mezalians, gdyż rodzina Basi, choć szlachecka, była o wiele biedniejsza od Bobkowskich. W 1933 r. Andrzej rozpoczął studia ekonomiczne w warszawskiej Szkole Głównej Handlowej. Literacko debiutował w 1935 r. niewielką humoreską ogłoszoną w „Tempie Dnia”. Oboje zafascynowani byli w tym czasie Oscarem Wildem, co da o sobie później znać w postaci dbałości Bobkowskiego o styl.

„Skupowaliśmy wtedy wszystkie możliwe jego rzeczy po antykwariatach, ja krakowskich, a Jędrek warszawskich, i mieliśmy bardzo ładny zbiór” – wspominała Barbara. Dorabiała w tym czasie jako korepetytorka. Wbrew przewidywaniom rodziców Bobkowskiego, miłość przetrwała – nie tylko do końca studiów, ale i do końca życia. Ślub wzięli na początku 1939 r. W marcu 1939 r. wspólnie wyjechali do Francji, gdzie Bobkowski podjął pracę w fabryce broni w Chatillon pod Paryżem.

Niechęć do wyniosłości i ubóstwa duchowego przedwojennych elit przewinie się w jego twórczości wielokrotnie. Mimo to młodość Bobkowski wspominać będzie jako ostatnie lata w miarę normalnego świata. W „Szkicach piórkiem” symbolizować je będzie wspomnienie krakowskiego żydowskiego sklepikarza: „Pamiętam, jak poszliśmy na Szpitalną kupować książki. Trzy pokolenia Taffetów robiły teraz, o tej porze, najlepsze interesy. Wchodzimy i widzimy dziadka Taffeta, i pytamy: „Panie Taffet, czy jest logika?”. Stary pochodził po sklepie, szepcząc: »Łogika, łogika«. I wrócił: »Nie – łogika wyszła, może bedzie kiedy indziej«. Nie, kochany dziadziu Taffet, nie będzie jej i kiedy indziej. Ona z życia tak samo „wyszła”, jak z twojego kochanego sklepu na Szpitalnej, do którego chodziło się kupować i – co jeszcze przyjemniejsze – sprzedawać na papierosy i na wódkę i mówiąc szatańskie „Hehe”, czytać Renana i Spenglera »Der Untang das Abendlandes«, studiować »Manifest« Engelsa i zapędzać księdza w kozi róg na godzinach etyki ku radości profesora historii. Po czym nie zdawało się matury... Dotąd wszystko było logiczne. Potem już nic”.

„Zamykają Francję”

W 1939 r. wyjechali do Francji, gdzie Bobkowski dostał pracę w fabryce broni w Chatillon. Nie wiedzieli, że wyjeżdżają na zawsze. W Paryżu zastała ich wojna. Bobkowski był jednym z pierwszych, którzy zgłosili się do polskiego wojska. Nie został przyjęty.
Prawdopodobnie ze względów rodzinnych – jego nazwisko kojarzyło się urzędnikom Sikorskiego z sanacyjną familią. Czekając na powołanie do wojska, założył polską pralnię dla uchodźców i pochłonęło go „interesujące zajęcie praczki”.

W 1940 r., gdy Francja była w stanie wojny z Niemcami, 26-letni Bobkowski zaczął pisać dzieło swojego życia – „Szkice piórkiem”. Wznowiona w 2007 r. niemal 600-stronicowa książka to pamiętnik z lat 1940–1945.

Pierwsze rozdziały książki to zapis kompromitującej klęski Francji i końca epoki. Jej ostatnich dni: „Gdzieś w głębi ogrodu strażnik trąbił wesołą melodyjkę. Wypraszał ludzi przed zamknięciem parku. Mrok już zapadał i zieleń była czarna. Koło nas przejechał na rowerze inny strażnik i krzyknął: – On ferme [zamykamy – przyp. PL]. »Chodź – zamykają Francję« – powiedziałem. Powlekliśmy się ku wyjściu. Na rue d’Assas weszliśmy do małej restauracyjki. Białe, mrożone wino”.

Gdy Niemcy wkraczają do Paryża, mężczyźni w jego wieku otrzymują nakaz ewakuacji. Bobkowski wśród licznych uciekinierów wyrusza w podróż po Francji jedynym dostępnym dla niego środkiem lokomocji – rowerem. Ta nieco surrealistyczna sielankowa podróż po kraju leżącym w środku okupowanej Europy u boku Tadzia – warszawskiego taksówkarza – stanie się okazją do niepowtarzalnych obserwacji. Opisy kraju, uwagi na temat czytanej w tych warunkach francuskiej literatury, sytuacji w Europie, relacje z wielogodzinnych dyskusji z Tadziem i dyskusji toczonych przy winie z Francuzami, złożą się na absolutnie oryginalne dzieło.

Wyrwany z codzienności Bobkowski pisał: „Leżałem na kierownicy i brałem ostre wiraże, pokładając się całym rowerem. Było coś upajającego w tej jeździe. W pewnej chwili najwyraźniej poczułem, że wszystko przestało mnie obchodzić. Teraz, kiedy to piszę, czuję, że pękło coś we mnie. Może nastąpiło zerwanie z przeszłością. Nareszcie. Jestem wolny w tym zamieszaniu. Może nawet zerwałem z samym sobą. Wspaniale. Rozpiera mnie. Żal? Za czym, do diabła? Za tamtym życiem? To był koszmar, bezustanne duszenie się. Koszmar lat gimnazjalnych, koszmar tego życia, do którego przykrawałem się, nie mogąc się nigdy spotkać z samym sobą”.

Bobkowski tłumaczy Tadziowi, co naprawdę rozgrywa się dookoła. Parę tysięcy lat temu trzech graczy zagrało w karty. Wpłacili do banku przed grą pokaźne sumy. Były to wpłaty: grecka, rzymska i chrześcijańska. Grecy wpłacili rozum, czyli walkę z ciemnotą, przesądami, fanatyzmem. Rzymianie – prawo i naukę o prawach i obowiązkach. Chrześcijaństwo – godność osoby ludzkiej. Te trzy wpłaty zostały na stole historii świata. Zmieniali się przy stole gracze, czasem wpłaty bywały niskie, niekiedy z nich ubywało, ale nikt nie wątpił w ich wartość.

To, co dzieje się dookoła, to coś zupełnie innego. Totalitaryzmy są zaprzeczeniem tych trzech wpłat. Rozum, prawo i godność człowieka przestają się liczyć. Bobkowski mówi Tadziowi: „Ty, jako człowiek, zależnie od twoich umiejętności, nie jesteś przede wszystkim Tadziem, lecz tylko łopatą, kilofem, śrubokrętem, pilnikiem i tak dalej. Ludzie tacy jak ja są tam tylko piórem, pędzlem, płytą gramofonową albo w ogóle i najczęściej – kataryną. Można z nimi robić, co się chce”.

W namiocie rozbitym w ogrodzie na francuskiej prowincji szofer z inteligentem dyskutują na temat kultury i cywilizacji: „To światło elektryczne, włączone do namiotu, ten cały ogród ze śmietnikiem, z umywalniami i dołem higienicznym, to jest cywilizacja. Natomiast, gdy my potrafimy się tym wszystkim posłużyć, jak należy, gdy nie ukradniemy żarówki i drutu nie użyjemy do przywiązania naszych bagaży, gdy nie napaskudzimy po kątach, gdy nie rozbierzemy wychodka na ogień i gdy jutro wyjedziemy stąd nie pokłóciwszy się z dozorcą i nie obiwszy go po mordzie na pożegnanie, to będzie KULTURA”.

Sowiecki dozorca w światowym domu obłąkanych

Stan Francji, kolebki wolności, pokazuje msza w przypadkowym kościele tuż po jej kapitulacji: „Byłem dziś w zamku, w katedrze. Przed ołtarzem stał sztandar, ksiądz w czarnym ornacie, msza bez dzwonków. Po nabożeństwie organy huknęły „Marsyliankę”. Kolana mi się ugięły, ściskało w gardle. Tadzio miał łzy w oczach. A Francuzi wychodzili z kościoła uśmiechnięci, wielu jeszcze przed wyjściem tkało papierosa w usta, nakładali kapelusze, grzebiąc w kieszeniach w poszukiwaniu zapałek lub zapalniczki. Zaciskałem pięści”.
Francuskie wartości poszły w zapomnienie. „Wolność? Francja przeszła od swobody robienia tego, co się komu podoba, do swobody NIEROBIENIA tego wszystkiego, co bezpośrednio nie dogadza i co musi krępować, gdy nie ma wewnętrznej dyscypliny. Jest to wolność apatyczna, oportunistyczna, coraz mniej twórcza i nieruchawa” – zapisuje.

Od rozproszonych żołnierzy rowerzyści dowiadują się szczegółów kompromitującej klęski. Tego, jak „na widok jednego samochodu pancernego (przez lornetkę) wiali”. Rozmowy z Francuzami pokazują, że kraj ten „fizycznie rozbił Hitler, psychicznie rozładował komunizm”. Zostały tylko zewnętrzne pozory dawnej świetności: „We Francji nie jest ważne, CO się mówi, ale nieskończenie ważne jest to, JAK się mówi. Dlatego można tutaj tak wiele powiedzieć – byleby zachować formę”.

Służalczość Francji Petaina pokazuje scenka, gdy w jednej z restauracji po wkroczeniu Niemców policja francuska nakazuje zdjąć obrazy pokazujące polską kawalerię. Bywający tam niemieccy oficerowie oburzeni kazali je powiesić z powrotem. „My nie mamy nic przeciwko wojsku polskiemu. To był zawsze bohaterski żołnierz. Prawdziwa wojna była w Polsce, a nie tu...”.

To stan Zachodu otwiera drogę dla komunizmu: „Roosevelt jest sparaliżowanym wariatem, Churchill jest pijanym szaleńcem, Londyn twierdzi, że Hitler jest obłąkańcem itd. Jeżeli teraz już jest tak źle, co będzie przy końcu wojny? Stalin, o którym nic się nie mówi, robi na tym tle wrażenie dozorcy w domu obłąkanych”. Hitleryzm i komunizm to skutki upadku tradycyjnych wartości: „Rosja i Niemcy przekonały każdego myślącego człowieka, że im bardziej chce się być »przyludzkim« czy »nadludzkim« i im bardziej chce się rozwiązać świat, byt i człowieka za pomocą ideologii „jedynej i prawdziwej”, tym bardziej staje się to wszystko nieludzkim”.

W totalitaryzmach gorsze od zbrodni są kłamstwo i manipulacja: „Gdy robię coś złego, nie ukrywam tego nigdy pozorami, nie usprawiedliwiam, nie umoralniam i nie uduchawiam. »Wiadome zło łatwiej znieść, niż pokryte obłudą«. Co doprowadza nas dziś do tych koszmarnych myśli? [...] Nie męki fizyczne, nie mordy i prześladowania, lecz to kłamstwo, potworne kłamstwo i obłuda, to uduchowienie i umoralnianie wszystkiego. Niemcom i Rosji można by wszystko przebaczyć, gdyby popełniając to, co popełniają, nie mówiły. To tego nie można im przebaczyć”. „Nie przełykam nic rosyjskiego” – pisał też. I kpił z tekstów w europejskiej prasie: „Kilka dni temu słyszałem „Rosja demokratyzuje się”. Bardzo możliwe, skoro Stalin kazał”.

Kobra obślinia królika

Sielankowa atmosfera francuskiego krajobrazu kontrastuje z wieściami o Polsce. Bobkowski wykazuje się tak wielkimi zdolnościami przewidywania, że, gdy wyda „Szkice...”, niektórzy podejrzewać będą niesłusznie, że oszukuje i niektóre fragmenty dopisał po wojnie.
27 lipca 1941 r.: „Mówią coś o układzie polsko-sowieckim. Wszystko możliwe. Kobra z królikiem też może zawierać układy, choć w wyniku końcowym prowadzą one tylko do jednego: do połknięcia królika przez kobrę. Po dokładnym i pieszczotliwym obślinieniu, żeby gładziej poszło”.

27 kwietnia 1943 r.: „Jak będzie »za dużo« Sikorskiego, to chociaż jego sprzątną, skoro całej Polski nie można sprzątnąć. Zawalidroga. Na miejscu Sikorskiego zacząłbym się teraz pilnować”.

5 lipca 1943 r.: „Skończyli go. [...] Któż został? Nikt. Nie mamy teraz nikogo”.

Nie brak i złości na Polskę oraz jej elity. Z ośrodka, w którym umieszczeni są jej przedstawiciele, Bobkowski z Tadziem szybko odjeżdżają na swych rowerach. Relacja przyjaciela, który tam mieszka: „Tu, gdzie wszyscy powinni jakoś starać się żyć, gdzie każdy powinien mieć jakąś czynność, są ciągłe awantury, bo cała inteligencja, ci panowie prezesi, inżynierowie i inni odmawiają na przykład skrobania kartofli, gdy wypada kolejka na nich i chcą, żeby to robili robotnicy i żołnierze. Do stołu nie ma kto usługiwać, bo nasze PANIE nie chcą, żeby ich córki zajmowały się TAKIMI rzeczami, bo to nie są ŻADNE pokojówki, tylko PANIENKI Z DOBRYCH DOMÓW i wobec tego podają do stołu OCHOTNICY mężczyźni, a te „panienki” z dobrych domów nawet palcem nie kiwną. Wyższe sfery chodzą na wycieczki, grają w siatkówkę, do późnej nocy w bridge’a, a gdy raz siadłem do obiadu, zwrócono mi uwagę, że do obiadu mógłbym włożyć marynarkę”.

Gdzie indziej notował: „Ta biedna Polska to jak wspaniały obraz powleczony nieskończoną ilością warstw farby przy ciągłym »odnawianiu«. Farby o przedziwnym składzie chemicznym, gdzie Matka Boska miesza się z bigosem i barszczem z uszkami, Mickiewiczem i grą w bridge’a (narodowa rozrywka polska), katolicyzmem i Towiańskim, przedmurzem i bizantyjskim anarchizmem (to całkiem specjalna cecha polska, wyrażająca się w skrócie: uwielbiam cię, ty sk...) i absolutnym obowiązkiem umierania za ojczyznę nie tylko, gdy potrzeba, ale przede wszystkim, gdy nie potrzeba”. Głosił, że jest kosmopolakiem. Za jednego ze swych ulubionych pisarzy uważał Josepha Conrada.

Pewnie nie wrócę

Ale właśnie ten krytyk Polski, uciekający od narodowych schematów, tragedię Powstania Warszawskiego. Pisał z pasją o Sowietach: „tu nie chodzi o żaden komunizm, o zmianę ustroju. To są dobudówki – istota to Rosja, odwieczna Rosja, która nie zna i nie rozumie pojęcia "wolność" do tego stopnia, że jej nie potrzebuje… Stoją tuż, po drugiej stronie Wisły i przyglądają się, jak tam tysiące młodych, w najszlachetniejszym porywie, walczy kamieniami przeciwko najbardziej nowoczesnej armii. Jest w tym cynizm, który przekracza wprost zdolność reakcji, zamieniając się w coś abstrakcyjnego w swojej doskonałości. Do wielu rzeczy, których nie można im przebaczyć, dodają to, czego nie wolno im będzie nigdy przebaczyć. Nienawidziłem ich zawsze, od małego dziecka, dziś nienawidzę ich tak samo „czysto”, jak „czystym” jest ich cynizm”.

Po powrocie do zajętego przez Niemców Paryża Bobkowski pracował w biurze likwidacyjnym swojej fabryki, prowadząc jednocześnie tajną pomoc dla polskich robotników. Niewiele dowiadujemy się tej działalności ze „Szkiców...”. „Opuścił wiele szczegółów dotyczących jego pracy dla robotników polskich przez przesadną skromność, mówił, że przecież nie może pisać o swoich zasługach [...] nigdy nie wiedziałam czy wróci do domu, czy go nie nakryją” – wspominała Barbara Bobkowska. Ta sama skromność powodowała, że nie zgadzał się, by nazywano go pisarzem.

Ostatni zapis „Szkiców piórkiem” nosi datę 25 sierpnia 1944 r. Amerykanie wyzwalają Paryż. Bobkowski stoi na ulicy i z dziecięcą radością patrzy na żołnierzy żujących gumę. Chwilę później zaczyna płakać. Amerykańska sanitariuszka pyta go, dlaczego płacze. – Jestem Polakiem i myślę o Warszawie – odpowiada. – Oni tu mogą być szczęśliwi, nam nie wolno.

Nie miał wątpliwości: „Widzę tylko, że walcząc z totalizmem, brniemy w jeszcze gorszy”. W 1944 r. zapisał: „Z emigracji nie wraca się. Pewnie nie wrócę”.

Po wojnie był krótko kierownikiem Księgarni Polskiej w Paryżu, a potem pracował jako magazynier w YMCA, współredagując razem z Andrzejem Chciukiem pismo „Razem Młodzi Przyjaciele”. Podjął współpracę z organizacją „Niepodległość i Demokracja”. Na łamach jej pism kontynuuje antykomunistyczną i krytyczną wobec Europy publicystykę. Publikuje też w kraju w „Tygodniku Powszechnym” i „Twórczości”. Na tym tle spiera się wówczas z Terleckim i innymi pisarzami związanymi z obozem londyńskim. „Wtedy oni robili wszystko, by wznosić zapory i wtedy mnie wydawało się, że dopóki można, trzeba się pchać” – napisze w dziesięć lat później w liście do niego.

Kolumb był w o wiele lepszej sytuacji

W 1948 r. wraz żoną wsiedli na statek „Jagiełło” i odpłynęli do Gwatemali. Swoje obawy Bobkowski zapisał w jednym ze szkiców, który umieścił w „Coco de Oro”, zbiorku szkiców z okresu powojennego: „Boję się. Nie mam żadnego fachu, umiem wprawdzie odróżnić pilnik od żelaza od pilnika do paznokci (w czym różnię się od pisarzy realistycznych i marksistowskich Polski współczesnej), ale to jeszcze za mało”. Oraz: „zmacałem portfel; w kieszeni sto osiemdziesiąt dolarów. To wszystko. I dwie ręce. Kolumb był w o wiele lepszej sytuacji”.
Na statku toczyli takie oto rozmowy: „Słuchaj, ale co my właściwie będziemy robić? – pytam sąsiedniego leżaka. – Najpierw poszukamy sobie jakiegoś ładnego i miłego kotka, a potem psa. Może być Cocker...”. Po drodze dowiedzieli się o jakiejś krwawej rewolucji w Panamie, w której pod drodze się zatrzymywali. Realia polityczne regionu, do którego się udawali, oddawała wspomniana anegdota o napotkanym przypadkiem na placu powieszonym „poprzednim rządzie”. Ale w Panamie nie zauważyli śladów krwawych wydarzeń, które według zapewnień miejscowych miały nie być odczuwalne przez zwykłych mieszkańców. „Może oni te rewolucje załatwiają jakoś tam klubowo, tylko z udziałem członków i co najwyżej za zaproszeniami?” – miał nadzieję.

W końcu dotarli na miejsce: „Już Guatemala. Dworzec wśród rozłożystych cyprysów, trochę w stylu zakopiańskim. Chłodno, pachnie igliwiem i górami. Wolno schodzę po schodkach. Sen prysnął, skończyła się bajka”.

„Przyjechaliśmy – dwoje szaleńców ze stoma dolarami w kieszeni. Nie znając języka i nie mając pojęcia o trudności znalezienia pracy tutaj dla cudzoziemca” – wspominała Barbara. Bobkowski, na początku przy użyciu noża kuchennego, zaczął wycinać modele samolotów. „Jędrek wpadł na pomysł aeromodelizmu. Ja zaczęłam dekorować wystawy w jednym magazynie, oboje zarabialiśmy grosze. Nastąpiły lata strasznej walki i biedy” – wspominała Barbara. Zamieszkali w drewnianym domku nad garażem przy Avenidy 8A. Za domem zaczynał się dziewiczy las.

Bobkowski przez niemal siedem lat nie pisał prawie nic, walcząc o byt. Z czasem założył i rozbudował sklep modelarski, który coraz lepiej prosperował. Wywalczył finansową niezależność.

Szybko zaklimatyzował się też w nowym kraju: „jest tu świetna czysta wyborowa, meksykańskie śledziki w śmietanie, ogórki, kiszona kapusta, świetne pączki, kajzerki i gładkie bułki” – pisał. I gdzie indziej: „Świerszcze grają w bambusach, cisza. Czasem na mieście wybucha bomba, podrzucana przez nieznanych sprawców (tu zawsze wszystko jest nieznane) i podkreśla okolną ciszę”.

Jeśli nie kradnę, to jest to wpływ Boba

Wkrótce przy jego sklepie powstał klub aeromodelistów, wyjeżdżający na międzynarodowe zawody. Przychodziło do niego coraz więcej młodych chłopców. W biednym kraju klub stał się szybko czymś więcej, niż wskazywałaby jego nazwa. „Tu kradną właściwie wszyscy, mieć dzieci z pięcioma babami naraz, to jest normalna rzecz, ot tropik” – wspominała realia Gwatemali Bobkowska.
„Bob” był w tych warunkach dla chłopców „czymś w rodzaju mistrza Sokratesa, tyle samo ich uczył aeromodelizmu, co, a może więcej, zasad moralnych i rozwijał ich intelektualnie”. Kiedyś jeden z wychowanków klubu powiedział Bobkowskiej: „Dona Barbara – jeśli nie kradnę, nie przyjmuję łapówek, nie jestem fałszywy wobec moich przyjaciół, szanuję moją żonę – to wszystko jest wpływ Boba”. Stał się w Gwatemali znaną osobistością.

W „Coco de Oro” pisał: „Odtotalniam się, wypacam z siebie otępienie europejskie, zależności, popijam rum „Caribe” za Jamajki”. Ale i tu dogonić miał Bobkowskiego komunizm. „Przed końcem 1953 roku rozpoczął się w Gwatemali najzwyczajniejszy terror... Zapanowała atmosfera nie do zniesienia. Trzeba się było liczyć z każdym słowem” – notował. W 1954 r. rewolucyjne rządy obaliło wojsko. W liście do Anieli Mieczysławskiej wspominał: „Jeszcze ciągle sypiam z moim coltem przy łóżku, a przedwczoraj wieczorem w lasku bambusowym koło mojego domu przez godzinę osaczali dwóch komunistów i pruli z karabinów maszynowych, jak ja w tej chwili piszę na maszynie do pisania. Ale daliśmy radę”.

„Po tym wszystkim czuję, że znowu jakoś ściślej przylgnąłem do tego kraju” – napisze w zapiskach „Z dziennika podróży” 28 czerwca 1954 r. A w paryskiej „Kulturze” ogłosi tekst pod znamiennym tytułem: „Zachód nareszcie wyzwala”.

Cienie na Polach Elizejskich

Bobkowski był człowiekiem „spod zaboru paryskiej »Kultury«” – jak żartowali londyńczycy – choć publikował także w londyńskich „Wiadomościach”. Jego korespondencja z Jerzym Giedroyciem pokazuje, jak często się z nim nie zgadzał. „Ja mam wiele przywiązania do Giedroycia, bardzo go cenię, ale nie jestem zaślepiony i zawsze się z nim wykłócam” – pisał w liście do Terleckiego.
Bodaj najostrzej pokazało się to w 1956 r., gdy miał inny stosunek od Giedroycia do odwilży w kraju. Jak pisze Nina Taylor-Terlecka, „ku wielkiemu rozgoryczeniu Giedroycia, Bobkowski solidaryzował się z uchwałą Londyńczyków”, by w kraju nie publikować.

Różnicę tę tłumaczył w liście Terleckiemu: „Dziś, gdy reżym robi wszystko, aby zatrzeć wszelkie linie podziału czy choćby wysokich napięć, tego – moim zdaniem – nie wolno wprost robić, a jeżeli ktoś to robi, to powinno być wiadomo, co o tym myśleć. [...] Teraz oni udają, że zależy im na obaleniu kurtyny, a w gruncie rzeczy chcą stworzyć między liniami jakieś Pola Elizejskie, na których będą snuć się cienie Wańkowicza, Kossak-Szczuckiej, Kuncewiczowej, wszystkich tych, którzy zgodzą się na druk w kraju”.

Komentował zgryźliwie: „Po ich mają drukować tam – niech otworzą dopływ książek emigracyjnych do kraju tak, jak jest u nas otwarty dopływ ich książek”. W 1955 r. otrzymał nagrodę londyńskich „Wiadomości” za opowiadanie „Spadek”.

Podobnie jak londyńczycy był przeciwny zbliżeniu z krajem: „Okres stalinowski miał tę zaletę, że nie stwarzał złudzeń – obecny jest stokroć (moim zdaniem) niebezpieczniejszy. I dlatego cokolwiek jest na emigracji, nie powinno przykładać ręki do likwidowania napięć, które powinny być utrzymane przede wszystkim dla dobra kraju właśnie”. Oceniał też: „Dziś grupa »Znaku« robi konkurencję temu szubrawcowi Piaseckiemu, »Tygodnik Powszechny« zaczyna się nie różnić od »Kierunków«”.

O peerelowskich literatach pisał m.in: „Oczywiście według ich pojęć parskanie śmiechem w twarz komedii i elitce, tym pieszczoszkom intelektualnym, jest kpiną z Narodu, ba z Polski całej. Czy mamy prawo mówić, czy mamy prawo drwić z „bohaterskiego oportunizmu” (jakich określeń nie wymyślą na niebohaterskie kurwienie się)”. Oraz: „Nie wolno sądzić. A im wolno? Wolno, bo tylko oni mają monopol na polskość”. W swoim stylu zaznaczał: „mnie na słowo »inteligencja« uderza krew do głowy, nie potrafię być sprawiedliwy”.

Gdy w czasie wizyty Chruszczowa francuskie władze internowały emigrantów m.in. z Polski i Ukrainy na Korsyce, napisał: „Cienkie nitki łączące mnie dotąd z Francją, zostały tym przecięte. Mam ich w d... [...]. Ta cała historia z Korsyką tak mi zaleciała latami okupacji, tą podłą służalczością narodu, w którym wyniszczyła noblesse [szlachtę – przyp. PL], a za nią noblesse dame [szlachectwo duszy – przyp. PL] i zostawiła w sumie chamstwo opoliturowane”. Na tle Europy „Ameryka to inny świat, to świat, który można z serca pokochać i być zadowolonym, że umrze się tutaj, a nie w tym europejskim gównie, w tych francuskich czy angielskich smarkach”. Powojenne zapiski Bobkowskiego, w tym jego nowele, ukazały się w 2006 r., wydane przez „Więź”. Oddzielne „dzieło” to jego listy – ukazała się wspomniana korespondencja z Mieczysławską, Giedroyciem i Terleckim.

Chuligan jest całkowicie mój

W korespondencji i zapiskach Bobkowskiego z Gwatemali szczególną rolę odgrywają koty. „Mam teraz cudownego kota, nazywa się Chuligan i jest całkowicie mój” – notuje. Gdzie indziej wspomina, że żona zrobiła mu kompromitujące zdjęcie, przez które może go „podać o rozwód z powodu kociorastii”.

Pod koniec życia długo chorował. Mając raka, pisał, że interesuje go „nieprzeczenie śmierci jakimiś obiegami i chowaniami się, lecz przezwyciężenie jej przez wzięcie jej całkiem na serio jako koniec życia, świata, wszystkiego – kobiety, wina i śpiewu, a siłę i sens czerpie się z ufności w nadprzyrodzone miłosierdzie Boskie – czego nikt nie rozumie”.

„Co wieczór w klinice prosił, żebym zmówiła z nim Ojcze nasz i Zdrowaś Mario, bo sam biedak nie mógł już słów odnaleźć i powiązać” – zapisała Barbara.

Zmarł w 1961 r. Pochowany został w grobowcu rodzinnym dr Julio Queevedo, znanej w Gwatemali osobistości. Barbarę Bobkowską poprosili o to czterej synowie doktora – wychowankowie klubu aeromodelistów. „Serdeczność, jakiej doznałam od tych chłopców, pomogła mi również stać prosto w tym momencie” – wspominała Bobkowska.

Na grobie znalazł się napis w języku polskim. Poniżej – pseudonim „Bob” oraz herb klubu. Żona nie umieściła na płycie słowa „pisarz” z obawy „by mnie Jędrek za to nie nabeształ”.

„Kotki tylko po polsku miauczą” – pisała do Tymona Terleckiego, który zabiegał o ocalenie pamięci o Bobkowskim, żona Jędrka. Przeżyła go o dwadzieścia jeden lat. Korespondowała z Terleckim, by ocalić fragmenty wspomnień z różnych okresów życia jej męża.
Pod jednym z listów widnieje podpis: „Najserdeczniej pozdrawiam. Oczywiście z kotkami. Barbara Bobkowska. Pani o jasnych włosach w białej sukni i czerwonym szalu, broszka w kształcie orła”.

Tekst ukazał się w miesięczniku Niezależna Gazeta Polska – Nowe Państw, w 2007 r., nr 15. A w najnowszym numerze „Nowego Państwa”, który niebawem trafi do kiosków szkic Piotra Lisiewicza na temat innej ważnej postaci niepodległościowej polskiej emigracji – hrabiego Stefana Badeniego.

 



Źródło: Nowe Państwo

Piotr Lisiewicz