W ciągu dwóch najbliższych dekad polityka zdrowotna państwa polskiego stanie się najbardziej gorącym tematem debaty publicznej. System od lat trzeszczy w szwach, z czasem negatywne zjawiska zaczną się jednak niebezpiecznie kumulować.
Zaprzyjaźnione z totalną opozycją mainstreamowe media nie posiadają się z zachwytu – protest rezydentów rozszerza się na Polskę. TVP Info dolewa oliwy do ognia, publikując „informacje”, za które chwilę potem trzeba przepraszać. W całym tym zamieszaniu minister zdrowia Konstatnty Radziwiłł próbuje tonować nastroje, ogłaszając na senackiej komisji zdrowia, że „protest spełnił swoje zadanie, bo służba zdrowia jest na pierwszych stronach gazet, wszyscy rozmawiamy o jej finansowaniu”. I dodaje: „Także lekarze rezydenci protestujący powinni to dostrzec, że to jest także ich sukcesem – rząd był zdeterminowany do różnych działań, ale to jest jeszcze dodatkowy argument za tym, żeby je podejmować”. Oczywiście, każdy konflikt polega na przeciąganiu liny w swoją stronę. Świetnie by było, gdyby w tak newralgicznej sprawie nikogo nie poniosło. Myślę przede wszystkim o stronach, które ze sobą negocjują, bo szczucie Grzegorza Schetyny czy Ryszarda Petru mało jest istotne, gdy i tak większość czasu zajmuje im gorączkowe rozglądanie się, do jakiej ciemnej dziury uciekł elektorat.
Debata o polityce zdrowotnej powinna toczyć się w Polsce intensywnie niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z protestami lekarzy, pielęgniarek, ratowników medycznych, kierowców karetek. W Polsce mamy bowiem do czynienia obecnie z dwoma bardzo silnie działającymi i warunkującymi się czynnikami. Jeden wynika z wieloletniej presji na komercjalizację systemu służby zdrowia, który już dziś doprowadził nie tylko do rażących dysproporcji między tymi, których stać i nie stać, ale wiązał się również choćby z poważnym ograniczeniem publicznej opieki zdrowotnej szczególnie w mniejszych miejscowościach i na wsiach, a także doprowadził do niemal całkowitej erozji szkolnej opieki medycznej.
Drugi, ściśle z nim związany, wskazuje na coraz dalej idące narastanie zjawiska, które określamy mianem sceptycyzmu medycznego, czyli braku zaufania do naukowej medycyny i jej osobowych i instytucjonalnych reprezentantów. To niesamowite, jak do naszego świata, ukształtowanego na oświeceniowych fundamentach, coraz silniej przebijają się zabobony, wierzenia i pseudonaukowe teorie oraz praktyki, które coraz większa liczba osób uważa za znacznie bardziej godne zaufania niż medycyna naukowa. Bardzo trudno jednak wrzucać wszystkie kojarzone z tym zjawiska do jednego worka. Przykładowo: ruch antyszczepionkowy porusza również kwestie niewygodne dla biznesu farmaceutycznego. Ale znacząca część społecznego fenomenu znanego jako sceptycyzm medyczny stwarza potężne zagrożenie dla całego społeczeństwa: choćby związane z ponownym rozpowszechnieniem się chorób zakaźnych, które w XX w. uznawaliśmy w Europie za pokonane.
Rzadko jednak mówi się o tym, że duży wpływ na rozwój sceptycyzmu medycznego, przynajmniej w polskich warunkach, może mieć właśnie strukturalna nieefektywność opieki medycznej. I to nie tylko publicznej: przeróżne firmy medyczne, które oferują pakiety zdrowotne choćby dla pracowników korporacji, coraz częściej są nieefektywne. Złote lata dla tego biznesu już się skończyły: doświadcza on różnorakich problemów nie tylko służby zdrowia, ale korporacyjnego rynku po kryzysie 2008 r. Poza tym prywatna opieka medyczna to zawsze i wszędzie rzecz wygodna tylko dla bogatszych i najbogatszych (a i to nie zawsze). Dla znacznej części polskiego społeczeństwa kilkaset złotych na szeroko rozumianą opiekę zdrowotną miesięcznie to jest i długo jeszcze będzie wydatek nie do udźwignięcia.
Powiedzmy to sobie wprost: cywilizowane społeczeństwa, państwa, gospodarki, żeby naprawdę efektywnie funkcjonować, potrzebują stabilnego systemu publicznej opieki zdrowotnej. Jeśli ktoś chciałby powołać się na przykład USA, to akurat ten system znakomicie pokazuje, co się dzieje z ludźmi, których nie stać choćby na to, żeby wziąć kredyt na leczenie. Również w polskich warunkach dalsza komercjalizacja opieki zdrowotnej doprowadzi do gwałtownej destabilizacji społecznej i znacznego pogorszenia potencjału polskich pracownic i pracowników. Posługuję się argumentem ekonomicznym, bo etyczne rzadko kogo już dziś przekonują, nawet gdy mowa o służbie zdrowia.
Dlaczego tak często nie widzimy złożoności tych problemów? Ponieważ w mediach i w debacie publicznej polityka zdrowotna nie istnieje jako duże zagadnienie społeczne. Problemy postrzega się punktowo, czy jak to pisał Julian Tuwim w wierszu o strasznych mieszczanach: „osobno”. Osobno się widzi kolejkę, osobno kwestie warunków zatrudnienia personelu medycznego, osobno jakość posiłków w szpitalach serwowanych przez prywatne firmy cateringowe, często prowadzone przez kuzyna/szwagra/ciotkę dyrektora szpitala, osobno rezydentów, a osobno tak częstą w Polsce próchnicę wśród dzieci.
W dodatku media podtrzymują wizję opieki medycznej, która polega na wielu godzinach czekania w kolejkach i pięciu minutach u lekarza. Tylko że to drobny fragment przygnębiającej rzeczywistości. Bo polityka zdrowotna to również kwestia edukacji zdrowotnej (w Polsce ona prawie nie istnieje na szeroko zakrojonym poziomie publicznym, punktowe kampanie zdrowotne usypiają naszą uwagę), dostępu do rehabilitacji dla bardzo różnych i specyficznych pacjentów, od niepełnosprawnych noworodków po schorowanych pięćdziesięciolatków na wsiach, którzy nawet gdyby chcieli iść do pracy, to nie mają pieniędzy na wyremontowanie ręki, nogi czy kręgosłupa. To również brak dostępnej od ręki rehabilitacji dla kobiet, które właśnie urodziły, również w wielkich miastach. Można tak wymieniać w nieskończoność.
Jeszcze jedno: jako starzejące się społeczeństwo będziemy potrzebowali coraz więcej specjalistów od reperowania naszych ciał i psychik. Szczególnie jeśli mamy utrzymać się na rynku pracy do samej emerytury. Ale kiedy na urlop zdrowotny pójdzie pracownica na śmieciówce? Kiedy do sanatorium pojedzie mężczyzna, który także pracuje na śmieciówce? O tym się w Polsce dziś nie rozmawia. Ale za dziesięć, dwadzieścia lat po prostu będziemy musieli przejrzeć na oczy. Pytanie tylko, skąd wtedy weźmiemy kadry medyczne, nawet gdy dosypiemy kasę do systemu i ogarniemy go logistycznie. Z Ukrainy, której obywatelki i obywateli tak często się u nas obraża?