Jeszcze niedawno wydawało się, że brak rąk do pracy to ostatnia rzecz, o jaką będziemy musieli się martwić w skali mikro- i makrogospodarczej. Dziś już widać, że jedziemy na rezerwie. I nagle uświadamiamy sobie, że dobry pracownik to osoba wykwalifikowana, czyli znająca swoją wartość. A jego brak powoduje poważne problemy w funkcjonowaniu firmy.
Ze dwa lata temu, gdy rząd PiS jeszcze raczkował, znajoma, ambitna osoba na kierowniczym stanowisku w dużej firmie zajmującej się hurtową dystrybucją towarów spożywczych poinformowała mnie konfidencjonalnym tonem: „Krzysztof, my nie mamy skąd rekrutować ludzi. Bierzemy kogo popadnie, a takie osoby są zupełnie nieprzewidywalne. Potrafią nie przyjść do pracy po paru dniach”. Dodam, że zarobki dla szeregowych pracowników były tam standardowe, czyli bez szału, ale spełniano wymogi polskiego prawa pracy. Zatem jeżeli ktoś szukał etatu, to w czasach dwucyfrowego bezrobocia – a więc całkiem niedawno – brał taką pracę bez mrugnięcia okiem.
Zapytałem znajomego: kończą się ręce do pracy na rynku? Odpowiedź dawała do myślenia: ręce, nogi, a przede wszystkim głowy.
Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej zaprezentowało niedawno Barometr Zawodów 2018. Wynika z niego, że tym roku deficyt pracowników w największym stopniu dotknie branże: budowlaną, transportowo-spedycyjną, gastronomiczną, przetwórczą i opiekę zdrowotną. Na tym nie koniec: w porównaniu z 2017 r. zdecydowanie zmniejszyła się liczba zawodów z potencjalną nadwyżką pracowników. Firmy zmuszone są sięgać po pracowników, którzy do tej pory nie mogli znaleźć pracy w swoim wyuczonym zawodzie. Na marginesie: więcej niż pewne jest, że firmy szukają już ludzi, którzy w ogóle nie mogli znaleźć pracy w jakimkolwiek zawodzie, a co najwyżej przeczołgiwano ich przez lata w urzędach pracy w ramach kolejnych kursów obsługiwania myszy na sprzęcie pamiętającym Windowsa 95.
Więcej niż wymowne są też przyczyny, dla których firmy mają coraz większe problemy: mało atrakcyjne oferty, niskie wynagrodzenia, trudne warunki pracy, konieczność dojazdów do miejsca pracy, brak umiejętności wymaganych przez pracodawców, niewystarczające doświadczenie zawodowe, utrata kwalifikacji, przerwa w kształceniu w niektórych zawodach. A przy okazji anegdota z ostatnich dni. W bardzo dużym mieście znajoma osoba poszła na rozmowę kwalifikacyjną, bo w ogłoszeniu „stało jak byk”, że firma szuka menedżera. Na miejscu okazało się, że niekoniecznie menedżera i że niekoniecznie oferują menedżerskie zarobki, ale tak po prostu szukają ludzi do pracy, bo brakuje. Rekruter nieopatrznie się przy okazji wygadał, że jakoś tak mało ludzi się zgłasza.
No cóż, z nawykami ze starych czasów i próbą mydlenia oczu kandydatom już na wejściu łowcy głów daleko nie zajadą. Mogę zdobyć się jedynie na jedną darmową poradę dla firmy: zmieńcie, państwo, agencję rekrutacyjną, bo ta obecna wyraźnie nie spostrzegła, że coś się właśnie w Polsce bardzo zmienia.
Zdradzę państwu jedną z najpilniej ukrywanych tajemnic III Rzeczypospolitej: żaden przedsiębiorca, żadna ambitna firma nie poradzi sobie bez pracowników. Pan prezes, pani szefowa, menedżer, kierownik produkcji, dział marketingu – wszyscy są jak generałowie i oficerowie armii – bez szeregowych zostaną sami na placu boju. A w bratobójczych wojnach o zyski świat pracy, czyli pracownicy, zawsze jest armią zaciężną. Nie chcecie im lepiej płacić, nie chcecie zapewnić im lepszych warunków pracy? Zatem pójdą sobie od was albo ograniczą współpracę. O ile wcześniej wasze punkty zaciężne mogły odsyłać ich z kwitkiem, o tyle teraz gotowi jesteście przyjmować nawet kuternogów i lekkoduchów, byle chcieli dla was walczyć o zyski, byle było komu ciągnąć wasze machiny wojenne i produkować czy dystrybuuować towar lub zapewniać innym usługi. Ale dziś coraz częściej ryzykujcie, że pozostali na polskim rynku potencjalni pracownicy z bardzo różnych przyczyn w najlepszym razie potrzebują dłuższego okresu przystosowawczego. A w najgorszym razie, że wasze firmy zaczną świadczyć usługi coraz gorszej jakości lub będą miały coraz większe problemy z produkcją lub wywiązywaniem się z kontraktów.
Lumpenliberalizm, pozornie stawiający na przedsiębiorczość i zaradność, w gruncie rzeczy zahamował i zabił znaczenie choćby takich słów jak „fach w ręku”. Poważnie nadwyrężono w III RP stabilność zawodową, która gwarantowała, że ludzie przez dekady nabywali doświadczenie, znali fach i swoje przedsiębiorstwo, miejsce i kontekst pracy. Powszechny przekaz głosił: liczą się jedynie ciągłe zmiany, to one świadczą o tym, że jednostka jest kreatywna i zależy jej na karierze. Ale był to na ogół sprytny sposób na zakłamanie rzeczywistości: liberalne media budowały go, dając zwykłym ludziom za przykład gwiazdy show-biznesu albo ludzi z globalnego biznesu. A to zupełnie różne światy. Zręby pod funkcjonalny i stabilny system rynkowy buduje się na dobrze wykwalifikowanych pracownikach, również fizycznych. Tylko że takich ludzi trzeba szanować. I oni siebie szanują. A to jest bardzo dalekie, niestety, od standardów, na których budowano III RP.
A skoro w tym tekście tyle anegdot, to jeszcze jedna. Już po pierwszej fali dużych wyjazdów na Wyspy dowiedziałem się od jednej z osób, które wyjechały, o różnicach w podejściu do pracy lokalnych pracowników i nowych, czyli emigrantów zarobkowych z Polski. Pewnego dnia w miejscu pracy zepsuł się wózek do transportu. Polacy rzucili się dźwigać, co popadnie, choć materiały ważyły solidnie. Lokalni pracownicy powiedzieli: nie będziemy tego dźwigać, od tego jest sprzęt.
Jeśli zastanawialiście się kiedyś, skąd w Polsce tylu ludzi zniszczonych pracą, z pokrzywionymi i nadwyrężonymi kręgosłupami, urobionych po łokcie za głodowe pensje, to właśnie pokazałem problem. Standardy pracy i płacy – tego nie trzeba było jednak w Polsce często przestrzegać, bo pracowników było aż nadto.
Ktoś powie: a zatem spadło bezrobocie, więc problem jest rozwiązany. Niekoniecznie. Po pierwsze, wciąż nie wiemy, jak wygląda aktualna dominanta, czyli najczęstsze miesięczne wynagrodzenie otrzymywane przez pracowników zatrudnionych w gospodarce narodowej. Jesienią 2016 r. było to 2074,03 zł brutto, czyli ok. 1511 zł na rękę. Co podaję do sztambucha również politykom dziś związanym z Prawem i Sprawiedliwością. Nie wiemy zatem, jaki jest faktyczny wzrost wynagrodzeń, które otrzymują zwykli Polacy, a nie nieco bogatsza, ale jednak zdecydowanie mniej liczna część społeczeństwa. Po drugie, decyzja o podjęciu emigracji zarobkowej wiąże się nie tylko z płacą, ale z jakością życia, sprawnością państwa, dostępnymi udogdnieniami cywilizacyjnymi czy nawet z prostą, ale bardzo istotną relacją czas pracy – wysokość zarobków – czas wolny. Nawet nieco lepiej zarabiający często mówią, że praca i wystarczające od pierwszego do pierwszego zarobki to jedno, a czas na własne życie, choćby zadbanie o zdrowie i relacje z najbliższymi, to drugie.
Dobrze by było, żeby nasi prawodawcy pamiętali o pracownikach najemnych, przygotowując nowy kodeks pracy. Dość trzech dekad szantażu ze strony kapitału. Zastanówcie się, czy pracownik najemny ma po co w ogóle w Polsce zostać?