„Diabły rogate, sami jeszcze nie wiecie, czegoście dokonali” - mówił Maksym Gorki do funkcjonariuszy sowieckiej bezpieki w 1933 roku. Miał na myśli wielkie budowy socjalizmu, przy których setkami tysięcy ginęli przymusowi robotnicy, a o których zapominała literatura rosyjska, chwaląc postęp „najdoskonalszego z ustrojów”. O zakłamaniu komunistycznych pisarzy z Marianem Sworzniem, rozmawia Jakub Augustyn Maciejewski.
Znamy przypadki zachodnich pisarzy, którzy odwiedzili Związek Sowiecki i później idealizowali jego obraz w swoich krajach, pomijając milczeniem zbrodnie, głód i biedę. Pan zwrócił uwagę na zakłamanie pisarzy sowieckich, rosyjskich.
W książce „Czarna ikona – Biełomor” opisałem ich rejs z sierpnia 1933 po Kanale Białomorskim, przekopanym pod nadzorem GPU [poprzedniczka NKWD – red.] w latach 1931-33. Zapisem tamtego wydarzenia jest kolektywnie napisana „Historia Kanału”, dzieło stworzone przez 36 pisarzy, które totalnie zakłamywało rzeczywistość.
Na czym polegało ich kłamstwo? Opisywali kanał, który faktycznie powstał.
Przede wszystkim przemilczeli zbrodnie, a na każdy kilometr kanału przypadało ponad sto ofiar śmiertelnych, ludzi zamęczonych nieludzką pracą. Pisarze zresztą jechali tam nie po to, by pisać prawdę, ale by chwalić sowieckie przedsięwzięcie.
W ich relacjach nie pojawia choćby wzmianka o jakimkolwiek nieszczęśliwym wypadku, nikt tam nie uderzył się w głowę, nie spadł z rusztowania, nikogo nic nie przygniotło – spod ich pióra wychodził obraz budowy absolutnie idealnej.
Może chociaż stalinowska inwestycja spełniła swoje założenia gospodarcze?
Owszem, istnieje po dziś dzień spore grono ekonomistów, które broni sensowności przedsięwzięcia. Trudno jednak z tym się zgodzić. W roku 1966 Aleksander Sołżenicyn spędził nad Kanałem Białomorskim osiem godzin i w tym czasie dostrzegł tam tylko jedna barkę. Równo pięćdziesiąt lat później ja także odwiedziłem tamte strony i w ciągu moich ośmiu godzin również przepłynęła tam jedna barka.
Może w latach 30-tych wierzono w zasadność przekopania Kanału, ale dziś trudno go bronić: nie ma tam żadnej turystyki, a wzdłuż drogi wodnej biegnie asfaltowa szosa federalna, nie wspominając o linii kolejowej. Czego można się spodziewać po kanale o głębokości pięciu metrów? Nawet celów militarnych, przykładowo przerzucania okrętów wojennych, nie można było tam zrealizować.
Możemy sobie wyobrazić, że pisarze popełnili to bałwochwalcze dzieło ze strachu?
Uczucie strachu w wielkich systemach totalitarnych nie może być dominującym i nieustannym uczuciem w każdej chwili życia. To nie jest tak, że już w 1933 roku intelektualiści musieli być ślepo posłuszni. Oni w to wierzyli.
Trzeba pamiętać, że pisarze sowieccy pełnili również rolę funkcjonariuszy literackich. Dostali takie polecenie i żaden nie odmówił. Bardziej niźli ze strachu o życie obawiali się utraty pozycji. Zresztą każdy z nich przeprowadził się już wówczas albo do Moskwy albo do Leningradu, by być jak najbliżej komunistycznego dworu. Jeden z nich, Demian Biedny, zamieszkał nawet na Kremlu.
Wykształcił się u nich nawyk posłuszeństwa?
Ich peany na cześć komunizmu wynikały nie tylko z uległości wobec władzy. Literaci chcieli dostrzec w tych budowach coś więcej niż inwestycje, oni opisywali „pieriekowkę” duszy, jak to więźniowie, przestępcy, awanturnicy i bandyci podczas wytężonej pracy na dziełami socjalizmu, doznawali przemienienia, aby potem ponieść w świat ideę Nowego Człowieka.
W tym co pan mówi słychać Anatolija Łunaczarskiego, bolszewickiego ideologa, który chciał w komunizmie widzieć religię.
Wspomniany już Mirski, już po powrocie z Zachodu, napisał artykuł, który nosi wszelkie znamiona wyznania wiary. Zawiera i opis grzesznego żywota, i spotkanie z „najwyższym”, a po tym gotowość oddania życia dla wielkiej, wiecznej sprawy. Co prawda ówcześni wyznawcy sowietyzmu nie znali jeszcze wszystkich krwawych czystek i zbrodni Stalina – te mieli dopiero przed sobą.
Prześledził pan postawę każdego z pisarzy, jego stosunek do władzy, do „Biełomoru”. Czy któryś z literatów pana zaskoczył?
Zupełnie nieznana w Polsce jest postać wspomnianego Mirskiego, pochodzącego z jednego z najstarszych rodów książęcych w Rosji, który – rzuciwszy katedrę uniwersytecką w Anglii – wrócił do ZSRR ledwo rok przed rejsem po Kanale. Jedynie on, i jeszcze pisarz Walentin Katajew, zadawali organizatorom wyprawy jakiekolwiek pytania. W końcu komendant Gułagu, Firin, zaczął księcia unikać, by nie odpowiadać na dociekliwości pasażera.
Czyli na 36 pisarzy, dwóch okazało się choć trochę dociekliwych?
Podczas powrotu ze statku czekista zagadnął Katajewa, dlaczego jest taki smutny. Ten odpowiedział, że czuje niedosyt, że chciałby zobaczyć więcej. „Jestem gotów spędzić tam nawet miesiąc”. Czekiści natychmiast, w środku nocy, wysłali po niego drezynę i zabrali go z powrotem, sto kilometrów na północ, nad Kanał.
Z kolei Maksym Gorki przekroczył samego siebie, bo choć współtworzył księgę o Kanale, to sam nie brał udziału w rejsie. Część pisarzy zabrano od razu na rozpoczęcie drugiego podobnego przedsięwzięcia, Kanału Moskwa –Wołga. Tam czekał na nich Gorki, zwracając się przy okazji do czekistów słowami: „Diabły rogate, sami jeszcze nie wiecie, czegoście dokonali”. Znamienne to słowa…
(…)
NIE PRZEGAP: Cały wywiad w najnowszym numerze „Gazety Polskiej”