Donald Tusk w liście skierowanym do 27 szefów rządów państw członkowskich Unii Europejskiej przyrównał zagrożenia dla Europy ze strony „radykalnego islamu” i „agresywnej polityki Rosji wobec Ukrainy i swoich sąsiadów” do zagrożeń, jakie mają stanowić „niepokojące deklaracje nowej administracji USA” pod rządami Donalda Trumpa.
Choć absurdalność takiego zestawienia jest aż nadto widoczna, z pewnością była to wypowiedź starannie przemyślana. W europejskim mainstreamie bowiem łatwo zdobyć aplauz dzięki prostackiemu antyamerykanizmowi i niechęci do Stanów Zjednoczonych uosabianych przez nowego prezydenta. Tusk celowo odpowiedział na to zapotrzebowanie językiem lewackiego salonu, rozpoczynając własną kampanię wyborczą, mającą przynieść mu reelekcję na formalnie najwyższe stanowisko w UE. Zdaje sobie sprawę, że w polskiej polityce realnie nie ma czego szukać, a stanowisko „króla Europy” miałoby dodatkowo zapewnić mu nieformalny immunitet wobec spodziewanych postępowań w kraju. My zaś musimy mieć świadomość, że ta gra Tuska wystawia polską rację stanu na poważne ryzyko, gdyż Amerykanie postrzegają go jako ważnego polityka, lecz nie europejskiego, ale polskiego właśnie.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
#Unia Europejska
#Donald Trump
#USA
#Donald Tusk
Adrian Stankowski