Przed laty słyszałem anegdotę, która mówiła o szansie zostania prezydentem USA przez Polaka. Jest to możliwe – padała odpowiedź – ale wcześniej musieliby piastować to stanowisko Murzyn, Żyd i kobieta.
Można powiedzieć, że szanse Polonusa rosną, jako że Murzyn opuszcza właśnie Biały Dom, a Hillary i Sanders idą wśród demokratów (wybaczcie określenie) łeb w łeb.
Ich główny konkurent Donald Trump nie jest wprawdzie Polakiem (jego rodzina ma korzenie niemieckie), ale jeszcze kilka lat temu uznano by go za przedstawiciela politycznego folkloru, który może co najwyżej zamieszać w wyścigu (jak Ross Perot), ale nigdy nie znajdzie się na czele stawki.
Co więcej, po wycofaniu się kontrkandydatów konserwatywnych w zderzeniu z demokratką wcale nie jest pozbawiony szans. I niestety nic nie wskazuje, że może zasłynąć jako nowy Reagan. Skądinąd w całej kampanii, gdzie sporo było Latynosów (Rubio czy Cruz), znikli gdzieś przedstawiciele WASP-ów, czyli białych, anglojęzycznych protestantów.
Mniej więcej w tym samym czasie do zdumiewającego pojedynku doszło w innej stolicy wolnego świata – Londynie. Po zmierzeniu się z przedstawicielem diaspory żydowskiej wybory na Lorda Mayora wygrał muzułmanin, Pakistańczyk, mimo cywilizacyjnej ogłady związany ze swymi islamskimi korzeniami.
A gdzie Europejczycy? Rozproszeni, skłóceni potykali się w środku peletonu kandydatów, Polak był przedostatni.
Oba zdarzenia z dwóch stron wielkiej wody są kolejnymi sygnałami zjawiska, które trzeba nazwać.
Kryzysu demokracji. Z jednej strony jest to kryzys uczestnictwa w życiu publicznym znacznej części społeczeństwa, z drugiej – zwycięstwo świata mediów nad polityką realną.
Od pewnego czasu ludzie w swych wyborach w większym stopniu kierują się emocjami, wizerunkiem, hasłem. Wolą oryginała niż nudziarza, zapominając, że nie decydują się na udział w widowisku estradowym, lecz oddają swój los w czyjeś ręce.
Ciekaw jestem zachowania burmistrza Londynu, gdy w mieście wybuchną zamieszki na tle rasowym, a wybuchną; drżę o los świata, kiedy dojdzie do globalnego kryzysu, a Trump będzie musiał przejść od słów do czynów i postąpi zgodnie ze swym nieokiełznanym temperamentem.
Można powiedzieć: nic nowego. Podobny kryzys demokracja przeżywała w pierwszej połowie XX w. i na wielkiej części Europy musiała skapitulować przed reżimami autorytarnymi. Dopiero trauma II wojny światowej pozwoliła jakiś czas funkcjonować demokratycznym procedurom (pod amerykańskim parasolem!).
Czy można zaryzykować twierdzenie, że pod naporem ogłupiających mediów ludzkość dziecinnieje? Można.
Najlepszym przykładem Polska, gdzie tłumy wychodzą na ulicę bronić demokracji, która nie jest niczym zagrożona, w interesie tych, którzy jak mało kto dali się im we znaki.
Źródło: Gazeta Polska
Marcin Wolski