Poniższy tekst nie będzie głosem w jeszcze na dobre nie zaczętej, lecz chyba nieuchronnej debacie na temat zakazu sprzedaży alkoholu po godz. 22. Zapis taki pojawia się w projekcie ustawy, nad którą pracują posłowie, i to ponad partyjnymi podziałami – pod wnioskiem znajdziemy podpisy przedstawicieli PiS‑u i PO. Skutki spożycia alkoholu, te zdrowotne i te społeczne, znamy zapewne wszyscy.
Skoro jednak państwo od lat równocześnie zajmuje się zwalczaniem skutków, zapobieganiem i dystrybucją, można pytać o celowość utrudniania dostępu dorosłym obywatelom do produktu znajdującego się w legalnej sprzedaży. Rozważania te zostawiam jednak samym politykom, a skupię się na ważnym wątku pobocznym.
Zwalać pomniki i rwać bruk
Pojawiające się gdzieniegdzie informacje o planowanej, lecz jeszcze nieprzesądzonej zmianie bardzo często uzupełniane są komentarzem, że o ile społeczeństwo nie przejmuje się działaniami KOD‑u, opozycji czy Trybunału Konstytucyjnego, o tyle ograniczenie dostępności alkoholu może się przełożyć na realne społeczne niezadowolenie.
Wydaje mi się, że jest to dość poważny błąd, który w dużym stopniu wynika z ulegania stereotypowi o piciu alkoholu jako naszym głównym narodowym zajęciu. Jedni więc na to liczą, drudzy zaś obawiają się, że o ile Polacy nie ruszą ponad podziałami w obronie sędziego Rzeplińskiego, o tyle wyjdą wspólnie na ulicę, „zwalać pomniki i rwać bruk”, gdy po 22.00 nie będą mogli kupić sobie butelki wódki w osiedlowym sklepie.
Przy okazji niektórzy wieszczą falę bankructw „małych, rodzinnych sklepików”, w których już nie będzie można w środku nocy kupić chleba, tak jakby dotąd było to takie proste. W 90 proc. znanych mi sklepów z tej branży pieczywa nie było. Niemniej może wyrażający te obawy znają inne sklepy? Dopuszczam taką możliwość, skupię się więc na politycznym aspekcie sprawy.
Palący problem
Żadnego buntu nie będzie. Gdy w 2010 r. praktycznie z dnia na dzień okazało się, że nie można palić w kawiarniach i pubach, ludzie trochę ponarzekali między sobą, może przez kilka dni zastanawiali się, co teraz zrobić, ktoś nawet opuścił weekend w zaprzyjaźnionej knajpie, niemniej bardzo szybko nauczyli się praktyki wychodzenia na chwilę z lokalu, wypalenia papierosa i pokornego powrotu do środka. Nie było praktycznie żadnych protestów, jeśli zaś ktoś w tej sprawie wyszedł na ulicę, to najwyżej po to, by wypalić papierosa, nie zaś spalić oponę lub unijną flagę.
A przecież sprawa dotyczyła naprawdę dużej części społeczeństwa. Dziś wszyscy są przyzwyczajeni, że w knajpie się nie pali. Co więcej, przepis wpłynął też w pewnym stopniu na obyczaje imprezowe – podczas spotkań w prywatnych mieszkaniach coraz częściej wychodzi się zapalić na balkon czy na podwórko (jeśli jest oczywiście taka możliwość i potrzeba).
Protestów – w skali dającej zauważyć je jako zjawisko społeczne – nie wzbudził też wcześniejszy zakaz spożywania alkoholu w miejscach publicznych. Zakaz niejasny, równie często nadinterpretowany, co łamany, nie zaszkodził żadnemu z inicjatorów. Stał się raczej elementem miejskiej gry, popularnej zwłaszcza w cieplejszych porach roku, niż jakiejkolwiek debaty politycznej. Ewentualne ograniczenie nocnego handlu alkoholem ma zresztą podobne uzasadnienie, do czego wrócę w dalszej części tekstu.
Jak mięsko
Część publicystów czy socjologów analizujących bunty społeczne w PRL‑u wskazywała na kluczową rolę mięsa. To niedobory tego produktu miały być prawdziwym motorem buntów społecznych. Trudno ocenić, ile prawdy w takim odzieraniu historii ze szlachetnych ideałów, mam jednak wrażenie, że dziś te same osoby lub ich dzieci próbują w miejsce mięsa wstawić wódkę.
Po drodze, przy okazji protestów przeciw ACTA, sprowadzano sprawę do lęku przed utratą powszechnego dostępu do pornografii.
Tyle że przecież samej wódki, wina czy piwa nikt zabraniać nie będzie, tak jak nikt nie delegalizował papierosów w momencie rugowania ich z przestrzeni publicznej. Alkohol zniknąć ma ze sklepów tylko w określonym wymiarze czasu (22.00–6.00 rano), lecz przecież o 21.59 nikt spragnionemu Polakowi z dowodem osobistym nie zabroni kupić zapasu na nadchodzące trudne osiem godzin.
Co więcej, proponowane rozwiązanie ustawowe daje samorządom możliwość wprowadzenia ograniczenia godzin sprzedaży w razie pojawienia się problemów, np. sygnałów o uprzykrzaniu życia mieszkańcom przez klientów sklepów monopolowych. Możliwość wprowadzenia zakazu to jeszcze nie zakaz. Kto zaś mieszka w sąsiedztwie sklepu lub choćby na trasie wakacyjnych wędrówek do pobliskiego „źródełka”, choćby sam częściej bywał konsumentem niż abstynentem, kamieniem w ustawodawcę czy samorządowca nie rzuci. Wyśpi się za to porządnie, a w lecie będzie mógł sobie przypomnieć, jak to jest zasypiać przy otwartym oknie. Jeśli oczywiście samorząd nie uzna, że dochody sklepu (więc i płacone na miejscu podatki) są jednak na tyle cenne, by skargami mieszkańców się nie przejmować.
Buntu nie będzie
Trudno wyobrazić sobie, by alkoholu miało zabraknąć, nawet jeśli faktycznie dojdzie do zamknięcia części sklepów. Wciąż pozostaną przecież chociażby puby, pijalnie i możliwość zrobienia zakupów przed 22. Nie spodziewałbym się też zmiany nawyków i upodobań Polaków, stąd trudno myśleć o przepisach jako elemencie profilaktyki antyalkoholowej. To jedynie narzędzie administracyjne służące spokojowi mieszkańców. Obawiam się, że również otwierające pole do nadużyć dla samorządów i lokalnych układów, jak każda procedura uznaniowa.
Nie widzę jednak możliwości, by wprowadzenie takiego ograniczenia miało się stać zarzewiem masowego buntu. Być może liczą na to dziennikarze, którzy w krzykliwych tytułach sprowadzają rzecz do rzekomego wprowadzenia zakazu. Takie postawienie sprawy może budzić obawy sprzedawców, a również konsumentów, lecz jest wyolbrzymieniem i manipulacją. Jeśli nawet – co wcale nie jest pewne – projekt przejdzie, nie oznacza on żadnej ogólnopolskiej prohibicji w godzinach wieczornych i nocnych. To następna dęta sprawa, o czym warto wspomnieć już dziś, zanim media, spragnione nie tyle sensacji, ile pogorszenia nastrojów społecznych i zmiany władzy, spróbują wykreować kolejny konflikt niemający racji bytu.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Krzysztof Karnkowski